Niezależnie, czy zwycięży niemiecka, czy francuska koncepcja ratowania strefy euro, UE albo zostanie przekształcona w coś na kształt federalnego państwa, albo po prostu zniknie.
Po pięciu latach kryzysu staje się bowiem jasne, że nie da się zasypać dziur w systemie Eurolandu setkami miliardów euro pomocy publicznej. Kolejne środki zaradcze uśmierzają ból na coraz krócej, a zasoby nawet najbogatszych państw Wspólnoty są coraz bliższe wyczerpania.
Pierwszy plan pomocowy dla Grecji, 110 mld euro, starczył na uspokojenie rynków finansowych przez około rok. Bilion euro, jakie uruchomił jesienią zeszłego roku EBC na wykupienie obligacji państw południa Europy, zadziałał już tylko sześć miesięcy. A 100 mld euro, jakie Bruksela chce odpalić na uratowanie hiszpańskich banków, ostudziło nastroje rynków przez zaledwie kilkanaście godzin.
Jest taki punkt, w którym interesy gospodarcze zaczynają decydować o zachowaniu etycznym ludzi. To dlatego w XVI i XVII w. Hiszpanie i Portugalczycy opanowali Amerykę Łacińską, nie zważając na miliony ofiar tubylczej ludności. Z tego samego powodu Amerykanie nie zawahali się odebrać ziemi Indianom, aby zbudować Stany Zjednoczone. A dziś rozwijamy handel z Chinami, mimo świadomości skali, na jaką tamtejsze władze łamią prawa człowieka.
Europa dochodzi do takiego właśnie punktu. Sześćdziesiąt lat procesu integracji zapewniło kontynentowi pokój i dobrobyt, ale nie zdołało wykuć wspólnej tożsamości. Tak jak nie było nigdy człowieka sowieckiego, tak i dziś nie ma Europejczyka. Jednak niejako wbrew sobie Europejczycy są dziś u progu stworzenia realnego państwa. Prezydent Francois Hollande wraz z krajami południa Europy proponuje, aby powołać euroobligacje i system gwarantowania wypłacalności europejskich banków przez całą Unię. A więc układ, który – jak w małżeństwie – będzie sprawiał, że za wydatki jednego odpowiada cała rodzina. To oznacza uruchomienie procesu masowego transferu suwerenności z państw narodowych do europejskiej centrali.
Kanclerz Merkel taką rewolucję na razie odrzuca. Ale i ona proponuje radykalny krok ku budowie stanów zjednoczonych Europy. Chce bowiem, aby o budżetach narodowych decydowały już nie władze narodowe, ale Bruksela. A przecież to decyzje o wydatkach państwa są fundamentem sensu istnienia parlamentu każdego z państw „27”.
Bez ryzyka utraty życiowych oszczędności, a nawet obaw o demokrację i zapobieżenia wojnie społeczeństwo w żadnym kraju Europy na coś takiego by nie poszło. Ale poza żądzą władzy i seksem nie ma na świecie większej siły niż pieniądz. On zapewne przełamie wszelkie opory. I okaże się mitem założycielskim prawdziwie zjednoczonej Europy.