W 25. rocznicę katastrofy elektrowni atomowej w Czarnobylu o jej skutkach, które dotknęły tysiące mieszkańców Białorusi, opowiada PAP likwidatorka, w kwietniu 1986 roku - mieszkanka Narowli, leżącej ok. 50 km od Czarnobyla blisko granicy z Ukrainą.

"Była bardzo ładna pogoda. Moje dzieci były jeszcze całkiem małe. Przyszliśmy do pracy i ludzie, którzy pracowali w Czarnobylu powiedzieli, że coś się stało w elektrowni" - wspomina w rozmowie z PAP Żanna.

25 lat po katastrofie Żanna mieszka w Mińsku, gdzie przyjechała w 1991 roku z rodziną wśród 10 tysięcy ludzi przesiedlonych z napromieniowanych terenów. Jej młodszy syn Losza, który w chwili awarii miał 2,5 roku, ma już własne dzieci. Starszy Paweł, dziś 30-letni, jest inwalidą Czarnobyla z pierwszą grupą inwalidzką.

Narowla przed awarią: znana fabryka cukierków "Krasnyj Mozyrianin", malowniczy brzeg Prypeci, na którym latem rozbijali namioty turyści z Ukrainy, 14 tysięcy mieszkańców. Wielu pracowało w czarnobylskiej elektrowni w służbie pożarniczej i ochronie.

"Wrócili ze zmiany i powiedzieli, że tam jest pożar. Jaki pożar - nikt nie wiedział, ale ludzie zaczęli myśleć: atom i pożar, to nawet brzmi strasznie" - wspomina Żanna. "Nauczono nas, że jeżeli coś jest źle, to państwo się zatroszczy. Siedzieliśmy w całkowitej niewiedzy" - opisuje dni po 26 kwietnia. Pamięta, że 30 kwietnia I sekretarz KC KPZR Michaił Gorbaczow uspokajał w telewizji, że w elektrowni był niewielki pożar.

Z pierwszych dni po katastrofie Żanna pamięta, że jeden z nauczycieli, który uczył obrony cywilnej, miał przedpotopowy aparat do mierzenia radiacji, który zaczął krążyć po szkołach. "Zaczynasz mierzyć, a on wychodzi poza ostatnią kreskę" - opisuje.

Kolejny dzień w jej wspomnieniach to 9 maja 1986 roku, kiedy jechała do szpitala w Mińsku, gdzie jej dzieci trafiły z powodu wysokiej koncentracji radionuklidów w tarczycy. W szpitalu, "całym obłożonym dziećmi, z którymi nikt nie wiedział, co robić", czekała trzy dni, nim dopuszczono ją do synów. "To było totalitarne państwo. Nie mogliśmy nawet obronić własnych dzieci" - mówi.

"Przyjeżdżali lekarze z Moskwy. Pytam: Co robić? Odpowiadają: +Nie wiemy, co robić+. Zabrałam dzieci, pojechaliśmy do sanatorium i byliśmy tam do września" - opowiada. Potem było ponad pięć lat w Narowli. "Od 1986 roku zaczęłam nie lubić wiosny. Przychodzi wiosna - dzieci wychodzą na dwór. Gdy nadchodziła jesień, cieszyłam się, że trzeba je trzymać w domu" - wspomina Żanna. Ona sama jeździła do pracy do strefy, która dziś jest za drutem kolczastym, pięć kilometrów za Narowlą i dziś ma status likwidatora.

"Co roku w lecie myślisz: gdzie wywieźć dzieci? Na jeden miesiąc wyjeżdża z nimi ojciec, na drugi - matka, a co zrobić z trzecim? Radiacja stworzyła problemy dla wszystkich. Rodziny rozpadały się - to też aspekt Czarnobyla. Moja siostra wyjechała do Rosji w 1987 roku i żyje tam do tej pory. Nigdy w życiu by nie wyjechała, gdyby nie katastrofa" - mówi Żanna.

O dalszym życiu Narowli opowiada: "Gdzie byśmy się nie zbierali, wszędzie był jeden temat: radiacja. Ludzie łapali Głos Ameryki, mówili, że jest bardzo źle". Na spotkania z naukowcami z Moskwy i deputowanymi przychodziły tłumy, bo ludzie łaknęli informacji.

Wreszcie, w 1991 roku, gdy radziecka Ukraina zaczęła przesiedlać ludzi dalej od Czarnobyla, w Narowli wybuchły protesty. Władze uległy i chętnym do wyjazdu dały mieszkania w Mińsku. W bloku Żanny w Narowli na 70 mieszkań z dawnych lokatorów została jedna rodzina. Przybyli nowi - z Kazachstanu, Kaukazu. "Mówią: +Radiacji nie widzimy, a tam strzelają+" - tłumaczy Żanna.

Mąż Żanny, który także wyjeżdżał służbowo do strefy i był likwidatorem, zmarł już po wyjeździe z Narowli. "Czy serce człowiekowi wytrzyma, jeśli wiesz, że nad twoimi dziećmi wisi jakieś stałe niebezpieczeństwo i nie wiesz, w jaki sposób potem się ono przejawi?" - pyta Żanna. "W wieku 36 lat zostałam wdową, z dwoma małymi synami, w tym jednym chorym, który miał tysiące ataków epilepsji. To jest Czarnobyl. Nikt nie wie, na jakie organy ten Czarnobyl wpłynie - czy na wewnętrzne, czy na zewnętrzne, czy na psychikę, czy na coś innego" - dodaje.

Paweł w wieku 6,5 lat otrzymał pierwszą grupę inwalidzką. Żanna tłumaczy, że otrzymał ją z tego samego artykułu, co chorzy na chorobę popromienną, bo jego stan jest związany z przebywaniem na terenach skażonych. Jego stan opisuje: "To wieczne dziecko". Paweł szybko przestał chodzić do szkoły i jest w stu procentach niezdolny do pracy. Żanna dodaje, że gdy trafili do Mińska, na ich klatce schodowej od parteru do szóstego piętra, na każdym było podobne, chore dziecko.

W Mińsku kobiety z przesiedlonych rodzin powołały organizację "Przesiedleniec". Sporządziły, blok po bloku, listy przesiedlonych. Żanna pokazuje odręczne spisy przyjezdnych z napromieniowanych i wskazanych do wysiedlenia miejscowości: Narowla, Bragina, Chojnik, Wietki. Jest też lista ponad 200 dzieci, które przyjechały bez rodziców.

"Przesiedleniec" organizował zbiórki, dzięki organizacjom z Mińska i Zachodu wysyłał dzieci na turnusy zdrowotne za granicę. Przyjmowały je zwłaszcza Niemcy i Japonia. W marcu tego roku Żanna całymi dniami śledziła w telewizji wiadomości o trzęsieniu ziemi i awarii w elektrowni Fukushima. "Wysłaliśmy list do Japonii przez internet. Zaproponowaliśmy, by przyjąć dzieci japońskie do rodzin, żeby one pobyły w Mińsku" - opowiada.

Zapytana o to, czy 25 lat od katastrofy to dużo czy mało, 55-letnia Żanna zamyśla się. "Moje pokolenie stoi już na progu. Po nas pozostanie już mało ludzi, którzy pamiętają to, co przeżyliśmy" - mówi. I dodaje: "A z drugiej strony, wydaje się, że to bardzo mało, że całkiem niedawno mieszkaliśmy w Narowli, byliśmy szczęśliwi, rodziny były rodzinami, dzieci były zdrowe..."