WikiLeaks ma misję: odkrywać sekrety władzy i naprawić świat. Mają tylko jeden adres. Ten internetowy. Prócz tego nic. Żadnego biura, linii telefonicznej ani stałych opłacanych pracowników. A jednak WikiLeaks stoi za ujawnieniem 92 tys. supertajnych akt Pentagonu.
Dlaczego po raz kolejny udało jej się zdobyć materiały, do których nie potrafili dotrzeć śledczy „New York Timesa”, „Spiegla” czy Agencji Reutera? Co napędza ich do działania? Pytamy o to twórców portalu, o którym mówi od tygodnia cały świat.
Można bez cienia przesady powiedzieć, że portal istnieje wszędzie tam, gdzie akurat przebywa któryś z pięciu dyrektorów WikiLeaks. Jak dotąd swoją tożsamość ujawniło tylko dwóch z nich. Jeden to Niemiec Daniel Schmitt. Wysoki, szczupły 32-latek w okularach i z kilkudniowym zarostem. Udaje mi się z nim skontaktować dzięki pomocy Jennifer 8. Lee (pisownia prawidłowa), amerykańskiej dziennikarce i pisarce chińskiego pochodzenia, która od czasu do czasu doradza WikiLeaks w sprawach PR-owskich. – „Moje życie jest dość chaotyczne, więc nie jestem w stanie umówić się na konkretną godzinę. Po prostu zadzwoń, a jeśli nie odbiorę, próbuj co dwadzieścia minut” – odpisuje na e-mail. O dziwo, odbiera za pierwszym razem. Schmitt mieszka we wschodniej części Berlina. Podobnie jak pozostałych czterech dyrektorów WikiLeaks nie pobiera żadnej pensji. Jak twierdzi, żyje z oszczędności, które zgromadził, pracując w branży zabezpieczeń systemów komputerowych (to miejsce, gdzie najłatwiej spotkać najzdolniejszych hakerów). Zresztą do pracy nie potrzeba mu wiele: wystarczy kilka laptopów i dostęp do internetu.

Ojcowie założyciele

Schmitt poświęcił się pracy dla WikiLeaks pod koniec 2007 r., gdy portal miał już na koncie pierwsze sukcesy w ujawnianiu tajnych dokumentów. Do współpracy wciągnął go Julian Assange. To drugi – obok Schmitta – znany z nazwiska członek władz WikiLeaks. Ci, którzy go znają, mówią o nim z namaszczeniem, jakby opowiadali o proroku. – Julian to najbardziej trzeźwo myślący człowiek, jakiego znam – mówi nam Jakob Appelbaum, haker z San Francisco i wieloletni przyjaciel Assange’a. – Fascynujący facet. Nie idzie na żadne kompromisy i ma jasny plan: naprawę świata – dodaje Birgitta Jonsdottir, islandzka anarchistka i parlamentarzystka, która blisko współpracuje z władzami WikiLeaks.
Assange urodził się w 1971 r. w Australii, ale sprawia wrażenie dużo starszego. Przede wszystkim z powodu zupełnie siwych włosów i pełnego przygód życia, w którym pełno niekonwencjonalnych doświadczeń: brak formalnej edukacji, ciągłe przeprowadzki u boku hipisującej matki, ojcostwo w wieku 18 lat, a przede wszystkim błyskotliwa kariera jednego z najbardziej znanych australijskich hakerów. Zaczynał w połowie lat 80. od Commodore 64. Internet jeszcze wówczas nie istniał, ale sieci komputerowe i telekomunikacyjne były na tyle zintegrowane, że można było zabawić się w hakowanie. Assange działał pod pseudonimem Mendax – od horacjańskiego „splendide mendax” (wspaniały kłamca). Razem z kilkoma innymi komputerowymi geniuszami założył grupę o nazwie Międzynarodowi Wywrotowcy. – „Mieliśmy kilka zasad: nie niszcz systemu, do którego się włamujesz, nie zmieniaj zawartych tam informacji i dziel się wiedzą” – pisał sam Assange w opublikowanej w 1997 r. książce „Underground”, opisującej czasy formowania się hakerskiej subkultury.
Młodzieżowa hucpa nie uszła jednak Australijczykowi na sucho. W czasie jednego z włamań do wewnętrznego systemu kanadyjskiej firmy Nortel Assange popełnił błąd. Administrator zauważył jego obecność. – „Było miło bawić się waszym systemem. Niczego nie zepsuliśmy. Właściwie to poprawiliśmy kilka rzeczy. Proszę, nie zawiadamiaj policji” – napisał Assange na monitorze administratora. Apel na niewiele się zdał. Miesiąc później policja, od dłuższego czasu polująca na „Mendaksa”, zapukała do drzwi Assange’a. Został oskarżony o 31 przestępstw. Oczekując na proces, czytał Sołżenicyna, Kafkę i Koestlera. Utwierdziło go to w przekonaniu, że państwo to opresyjny system, którego głównym celem jest zniszczenie wychylających się jednostek. Ze ścieżki anarchizmu nie zawrócił go nawet łagodny wyrok – ledwie kara grzywny – z powodu znikomej szkodliwości hakerskich wybryków. „Władza opiera się na kontroli przepływu informacji. Na tworzeniu sekretów. Rozbijanie tych sekretów prowadzi do lepszej władzy i informacyjnego dobrobytu dla wszystkich” – napisał Assange w stworzonym wówczas manifeście „Konspiracja jako władza”. Tak narodził się pomysł na założenie WikiLeaks.
Początkowo strona miała się skupić na walce ze skorumpowanymi reżimami w Trzecim Świecie, zwłaszcza w Azji i Afryce. Pierwszym (w grudniu 2006 r.) dokumentem opublikowanym przez WikiLeaks był tajny rozkaz szejka Hassana Dahira Aweysa, somalijskiego przywódcy rebeliantów. Dokument zlecał wynajęcie płatnych morderców w celu uśmiercania członków somalijskiego rządu. Ujawnienie tej informacji przeszło bez echa. O WikiLeaks zrobiło się głośno, gdy portal zaczął publikować materiały kompromitujące grube ryby świata Zachodu, m.in. dokument dowodzący, że szwajcarski bank Julius Baer prowadził tajne interesy na Kajmanach, czy podręcznik doradzający amerykańskim wojskowym, jak najlepiej znęcać się nad więźniami w Guantanamo. – Dostajemy jakieś 20 – 30 dokumentów dziennie. Część to brednie. Ale mniej więcej połowa ma potencjał – mówi nam Daniel Schmitt.



Liczy się tylko prawda

Krytycy zarzucają portalowi WikiLeaks, że ujawnia dokumenty na oślep, nie troszcząc się o to, czy są prawdziwe albo czy godzą w czyjąś prywatność. Nasi rozmówcy zdecydowanie zaprzeczają. – Mamy bardzo jasne kryteria. Publikujemy wszystko, co spełnia trzy warunki: jest sprawą publiczną, nie było publikowane wcześniej i jest prawdziwe – zapewnia Schmitt. W praktyce na strony WikiLeaks trafiały już zarówno materiały dające argumenty przeciwnikom lewicowej krucjaty przeciwko globalnemu ociepleniu, jak i te uderzające w prawicową kandydatkę na wiceprezydenta USA Sarę Palin.
Dla WikiLeaks kluczowa jest autentyczność dokumentu. – Doskonale zdajemy sobie sprawę, że przecieki, które do nas trafiają, mogą być sposobem na zorganizowanie prowokacji. Dlatego sprawdzamy każdy dokument – zapewnia w rozmowie z nami Jakob Appelbaum. – Najprostszym sposobem weryfikacji jest telefon czy e-mail do autora dokumentu, który wpadł w nasze ręce. Nie łudzimy się oczywiście, że ktoś potwierdzi: „Tak, złapaliście mnie, jestem winien”. Ale jeśli odpowiedzią jest na przykład grożenie nam pozwem sądowym, uznajemy to za przyznanie się do winy – dodaje.
Prawdziwe schody zaczynają się przy bardziej skomplikowanych sprawach. W kwietniu WikiLeaks opublikowało film „Collateral Murder”, tajne wojskowe nagranie pokazujące, jak w 2007 r. w Bagdadzie od pocisków wystrzelonych z amerykańskiego śmigłowca ginie 12 cywilów, w tym dwóch dziennikarzy Agencji Reuters. – W tym przypadku od momentu otrzymania przecieku do publikacji upłynęły miesiące – mówi nam Schmitt. Na czas pracy nad filmem Assange i spółka po prostu zniknęli. Ich bunkrem stała się Islandia, gdzie WikiLeaks ma dobre kontakty wśród grupy parlamentarzystów, na czele z Birgittą Jonsdottir, byłą anarchistką i poetką, która po serii protestów wywołanych krachem bankowym weszła do tamtejszego parlamentu. – Siedzieliśmy w wynajętym domu w centrum Rejkiawiku i sprawdzaliśmy, montowaliśmy i przygotowywaliśmy uderzenie – mówi nam Jonsdottir. Aby wytrącić Pentagonowi argument, że film pokazuje atak na uzbrojonych partyzantów, WikiLeaks do spółki z islandzką telewizją odnalazł rodziny zabitych.
Tuż po publikacji filmu (który spotkał się z niezwykle ostrą reakcją Pentagonu) portal zaczął intensywną weryfikację akt dotyczących wojny w Afganistanie. – Z powodu monstrualnej ilości materiału zawarliśmy układ z „Guardianem”, „Spieglem” i „New York Timesem”. Oni dostali akta do wglądu, a w zamian mieli pomóc w zweryfikowaniu ich prawdziwości. Nam zależało głównie na tym, by cały materiał znalazł się w sieci – wspomina Daniel Schmitt. Stawka była tym razem jeszcze wyższa, bo rzecz dotyczyła wciąż trwającej wojny w Afganistanie. Assange i Schmitt dla bezpieczeństwa nie pojawiali się w miejscach, gdzie mógł ich dopaść amerykański wymiar sprawiedliwości. – Nie wybierają się zresztą do Ameryki również w najbliższym czasie. Trudno im się dziwić. Stany Zjednoczone nieraz dowiodły, że niezbyt liczą się z prawami obcych obywateli – mówi Jakob Appelbaum, który kilka dni temu zastępował szefów WikiLeaks na konwencji hakerów w San Francisco.

Odporni na cyberatak

Dlaczego pozbawionym zaplecza i struktur amatorom udaje się w ostatnich miesiącach dotrzeć do dokumentów, których nie potrafiły zdobyć największe dziennikarskie firmy? Twórcy portalu tłumaczą ten fenomen na dwa sposoby. – Najlepiej na świecie chronimy nasze źródła. W większości przypadków w ogóle nie chcemy wiedzieć, kto i z jakich powodów przekazuje nam dokumenty. Kopiujemy je, a oryginał niszczymy – wyjaśnia Daniel Schmitt. W grę wchodzą także dodatkowe środki ostrożności, które sprawiają, że WikiLeaks przypomina czasem dobrze zakamuflowaną siatkę szpiegowską: większość kontaktów między działaczami odbywa się za pomocą zakodowanych czatów. Nie korzystają też ze zwykłego internetu, lecz z oprogramowania Tor, swoistej sieci w sieci.
Sama strona WikiLeaks też jest chroniona przed cybersabotażem czy zamknięciem. Serwery znajdują się w Szwecji i Belgii. – Pracujemy w państwach, których ustawodawstwo sprzyja anonimowości – mówi nam Schmitt. Dzięki temu WikiLeaks jeszcze nigdy nie ugiął się pod sądowymi groźbami i nie zdjął ze swojej strony żadnego kontrowersyjnego dokumentu. – Gazety nie mają takiego komfortu – zauważa Birgitta Jonsdottir. Zdarzały się oczywiście przypadki, gdy autor przecieku do WikiLeaks zostawał wykryty. Zawsze jednak z powodu własnej niedyskrecji.
Drugim powodem, dla którego WikiLeaks bije na głowę tradycyjną prasę, jest niekomercyjny charakter portalu. – Tradycyjne media niekoniecznie są zainteresowane ujawnianiem wszystkiego. Mają swoje powiązania, interesy, muszą walczyć o sprzedaż i reklamy, często więc idą na kompromisy. My nie musimy – mówi Appelbaum.

Pieniądze są problemem

Niezależność WikiLeaks, która jest jej największą siłą, może jednak w dłuższej perspektywie okazać się też piętą achillesową portalu. Chodzi oczywiście o pieniądze, a właściwie ich brak.
– To spory problem. Same koszty operacyjne jak obsługa serwerów to koszt rzędu 200 tys. dol. rocznie. Jeśli chcielibyśmy doliczyć do tego przynajmniej symboliczne wynagrodzenia dla aktywistów, suma może wzrosnąć nawet do 600 tys., a nawet miliona dolarów – mówi nam Schmitt. Skąd wziąć takie pieniądze, skoro portal z założenia na siebie nie zarabia? Na razie jedynym pomysłem na finansowanie są dotacje internautów. Schmitt mówi, że jeden z kluczowych przyjaciół platformy jest Polakiem, nie chce jednak zdradzić, kto to taki.
Decydując się na takie finansowanie, projekt jest skazany na ciągłą partyzantkę. Władze WikiLeaks bardzo liczyły na wart pół miliona dolarów grant od amerykańskiej Fundacji Knighta, zajmującej się wspieraniem najbardziej obiecujących dziennikarskich przedsięwzięć. Jednak w czerwcu WikiLeaks odpadł z wyścigu. – Macki naszych wrogów sięgają daleko – skomentował tę porażkę Julian Assange.
Większość twórców WikiLeaks liczy jednak na to, że pełna komercjalizacja projektu nigdy nie nastąpi. – Naszym celem jest sprawiedliwość, a metodą transparencja. Tu nie ma miejsca na żadne kompromisy – zapewnia Appelbaum. A wszyscy nasi rozmówcy zgodnie twierdzą, że publikacja afgańskich akt Pentagonu to dopiero początek ich walki o lepszy świat.