W kanadyjskim Toronto przywódcy G20 nie rozwiązali żadnego z problemów światowej gospodarki
Dużo inscenizacji, horrendalne koszty, brak rezultatów. Tak najkrócej można podsumować weekendowe spotkanie przywódców najważniejszych gospodarek świata G20 w Toronto.
Najbardziej wpływowi politycy świata nie zdołali w Kanadzie uzgodnić niczego konkretnego: na wniosek Niemców zapisano jedynie niewiążącą zapowiedź ostrożnej redukcji deficytów budżetowych. Nie powstały jednak ani zarysy globalnego podatku dla sektora bankowego, ani narzędzia do zmuszenia go, by utrzymywał więcej kapitału własnego niż przed kryzysem.
Z powodu braku konkretów światowe media relacjonujące przebieg szczytu koncentrowały się na jego ogromnych kosztach, które mimo kryzysu były dużo wyższe niż w poprzednich latach i sięgnęły 870 mln dol. – Gdyby te pieniądze zainwestować w pomoc najbiedniejszym regionom świata, można by ocalić 840 tysięcy noworodków – argumentowały organizacje humanitarne. Nawet prezydent Francji Nicolas Sarkozy zapowiedział, że jego kraj zorganizuje przyszłoroczny szczyt G8 w Nicei dziesięć razy taniej.
Jak zwykle przy okazji spotkania najbogatszych przypomnieli o sobie także antyglobaliści. W sobotę demonstracje krytyków kapitalizmu przerodziły się w bójki z policją i demolowanie centrum Toronto. Do aresztu trafiło w sumie 400 osób.
ROZMOWA
RAFAŁ WOŚ:
Zakończony wczoraj szczyt G20 w Toronto pokazał, że liderzy największych gospodarek globu nie mają wspólnego pomysłu na wyprowadzenie świata z kryzysu finansowego. Co dzieli ich najmocniej?
PAUL DEGRAUWE*:
W ostatnich tygodniach Niemcy, największa gospodarka strefy euro, prowadziły własną krucjatę, której celem jest narzucenie wszystkim ich modelu oszczędzania. Zdołały na razie przeforsować pomysł w Europie, ale już w USA ich recepty nie trafiają na zbyt wiele zrozumienia. Administracja Obamy ma dużo luźniejszy stosunek do kwestii zadłużenia. Waszyngton wierzy, że oszczędzanie nie jest optymalnym rozwiązaniem dla światowej gospodarki w obecnym stadium kryzysu, bo po prostu zabije kiełkujące zalążki wzrostu. W tym sensie Merkel trafiła w Toronto na ścianę.
Zaciskanie pasa nie jest przecież niemieckim masochizmem, ale próbą uniknięcia bankructwa finansów publicznych. Czy USA się tego nie boją?
Waszyngton inaczej ocenia sytuację. Zdaniem Białego Domu to przyspieszone odchudzanie – które nerwowo aplikuje sobie dziś Europa – jest przejawem niepotrzebnej nerwowości, braku koordynacji polityk gospodarczych w UE. Według Amerykanów Europa przestraszyła się presji rynków finansowych w czasie kryzysu greckiego i zaczęła robić to, czego oczekują inwestorzy. Obama też chce wyprowadzić państwowe pieniądze z gospodarki – ale wolniej i spokojniej niż spanikowana niemieckimi fobiami Europa.
Czy mamy czas na wolne i spokojne wychodzenie z bailoutów, skoro publiczne zadłużenie rośnie?
Cały kryzys zaczął się z powodu eksplozji zadłużenia prywatnego, głównie w branży bankowej. Zarówno w USA, jak i w Europie do gry weszło wówczas państwo, które uchroniło gospodarkę przed kataklizmem. Wycofanie się w tym momencie uzdrowi finanse publiczne, ale przerzuci problem znowu na sektor prywatny. A przecież nie chcemy powtórki z jesieni 2008 r.
Mówi pan o sporach na linii USA – Europa. Jaką rolę odgrywają w nich państwa rozwijające się, których zaproszenie do grona G20 miało być zalążkiem światowego rządu i panaceum na globalne problemy?
Chiny, Indie czy Brazylia w czasie spotkania w Toronto, odgrywały peryferyjną rolę. Nic dziwnego, ich rola w systemie międzynarodowych finansów jest dziś rzeczywiście trzecioplanowa. Ale czas G20 jeszcze wybije.
*Paul DeGrauwe – jeden z najbardziej cenionych europejskich ekonomistów, należy do grupy doradców ekonomicznych przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso
DGP
DGP