Miesiące straszenia zagrożeniem terrorystycznym sprawiły, że nikt nie miał wątpliwości, iż Madziarzy odrzucą w referendum obowiązkowe kwoty imigranckie.
Gdy zamykaliśmy to wydanie DGP, wyniki węgierskiego referendum nie były jeszcze znane. Nad Balatonem nie przeprowadzano sondaży exit polls. Pewne zwycięstwo przeciwników przyjmowania przybyszy dla premiera Viktora Orbána miało być pierwszą próbą sił przed planowanymi za półtora roku wyborami parlamentarnymi.
Budapeszt od początku sprzeciwiał się kwotom. Jeszcze pod koniec 2015 r., tuż po Słowakach, zaskarżył je do Trybunału Sprawiedliwości UE. Zarzewiem problemu był niekontrolowany przepływ migrantów. Przez granicę z Serbią na Węgry docierały tysiące osób dziennie. Bruksela nie miała rozwiązania, a kolejne pomysły, z którymi na szczyty jeździł Orbán, były obalane. Po pierwsze chodziło o pomysł wspólnego funduszu na rzecz pomocy migrantom poza granicami UE. Węgrzy proponowali, by każdy kraj dał 1 proc. PKB. Drugim elementem było powołanie wspólnej Europejskiej Straży Granicznej. To projekt, do którego UE powoli wraca. W efekcie Węgry z dnia na dzień zamknęły granicę i zatrzymały przepływ migrantów. To nie rozwiązało globalnego problemu, ale w „małej ojczyźnie” kryzys się skończył.
W ciągu ostatniego roku Orbán znacznie się zradykalizował. Dzisiaj ma coraz bardziej ortodoksyjne pomysły, jak ten o zamknięciu migrantów na jakiejś wyspie u wybrzeży Afryki. Ale w ciągu roku zmieniła się też Europa. Przed zamachami w Brukseli i Paryżu nie było paliwa do napędzania retoryki, która dzisiaj przypomina wojenną. Przekaz był prosty: jeżeli kochasz Węgry, pójdziesz na referendum i odpowiesz „nie” na pytanie: „Czy chce pan/pani, aby Unia Europejska mogła również bez zgody parlamentu zarządzić obowiązkowe osiedlanie na Węgrzech osób innych niż obywatele węgierscy?”. Według władz ci, którzy głosowali „za”, ryzykowali bezpieczeństwo Węgier i przyłożyli rękę do ewentualnych zamachów.
Wiadomo, że większość Węgrów, którzy ruszyli wczoraj do lokali wyborczych, zagłosowała na „nie”. Obawę budziła jedynie frekwencja. Jeśli ostatecznie okaże się, że do urn ruszyło ponad 50 proc. obywateli, dzięki czemu referendum można będzie uznać za wiążące, będzie to zasługa nie tych, którzy żyją w dzisiejszych granicach Węgier, ale mieszkających poza nimi, głównie w rumuńskim Siedmiogrodzie. To zdyscyplinowany elektorat, a według ordynacji prawo do głosowania korespondencyjnego przysługuje jedynie tym Węgrom, którzy nie dysponują węgierskim adresem zameldowania. Podczas gdy cała emigracja zarobkowa na Wyspach czy w Niemczech musiała ruszyć do konsulatów, zasiedziali Węgrzy z państw sąsiednich mogli zagłosować listownie.
W kraju nie obowiązywała cisza wyborcza. W ciągu kilkudziesięciu godzin pozostających do referendum byliśmy świadkami dynamicznej kampanii, w którą na dobre włączył się premier. W ostatnich godzinach rząd informował, że zamachy w Brukseli i Paryżu zostały przygotowane w XIV Dzielnicy Budapesztu, a w węgierskim lesie znaleziono telefony terrorystów, którzy mordowali w klubie Bataclan.
Jakie konsekwencje może przynieść referendum? W jednym z ostatnich wywiadów premier mówił, że gdyby chciał je zdradzić, już by to uczynił. Tymczasem przed tygodniem przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker mówił o możliwości elastycznego potraktowania relokacji. Bruksela powoli odchodzi od elementu, na którym rząd Fidesz-KDNP od miesięcy budował przekaz, że działania instytucji europejskich doprowadzą do zniknięcia Węgier, jakie znamy. Zapowiadana jest zmiana konstytucji, która miałaby zakazać narzucania Budapesztowi konieczności przyjmowania migrantów. Podczas referendum można by zadać pytania właśnie o zmianę ustawy zasadniczej, jednak wówczas nie byłoby odpowiedniego szumu o zaostrzeniu retorycznego kursu wobec Brukseli i heroizmie w obronie bezpieczeństwa obywateli.
Orbán wygrywa na kryzysie migracyjnym, bo wygrywa jego optyka. UE nie jest już zwolennikiem otwartych granic. Premier przewidział, że jedności w tej kwestii nie będzie, a kryzys sam się nie wyciszy. Od miesięcy powtarzał sentencje o prawie do decydowania, z kim się żyje w kraju, i o tym, że wśród migrantów byli terroryści. Zagrożenie terrorystyczne od miesięcy nie schodziło z czołówek państwowych mediów. Do tego agresywna kampania, na którą rząd wydał krocie. Wszystko to pozwala premierowi kreować się na ostatniego sprawiedliwego. Niedzielne referendum było w dużej mierze testem potencjału na rządzenie trzecią z rzędu kadencję (wybory za półtora roku). A ponieważ formalnie nie było ono Orbánowi do niczego potrzebne, przyjęło raczej formę plebiscytu popularności. Rząd ten plebiscyt wygrał. Dziś powinniśmy się dowiedzieć, jak bardzo.