Paradoks: w kraju, gdzie czytelnictwo jest na dolnych poziomach skali europejskiej, obowiązuje tabu mówiące o zakazie wyrzucania czy niszczenia książek. Choć większość tego, co nam oferuje rynek, nadaje się wyłącznie do śmieci. Trudno się dziwić: każdego dnia na księgarskie półki trafiają 74 nowe tytuły. Arcydzieła?
Czytanie książek zawsze było zajęciem dla wybranych. Czytała, czyta, czytać będzie wąska grupa. Choć niekoniecznie elita intelektualna, jak się niektórym wydaje. Więc gromadne lamenty nad skundleniem kulturalnym naszego społeczeństwa są niepotrzebne. Stanowią wyraz pięknoduchostwa humanistów, zdziwionych tym, że inni nie podzielają ich nawyków i pasji życiowych. Albo hipokryzji wydawców, wściekłych, że ciemny lud nie czyta wszystkiego, co ci im wciskają. Gdy dla higieny psychicznej, tudzież intelektualnej, lepiej wybrać się na spacer albo na siłownię, niż obcować z którymś z grafomańskich „dzieł”, jakie zalewają księgarskie półki. Poleżeć do góry brzuchem, pomyśleć, popatrzyć w gwiazdy.
To prawda, statystyki są szokujące: ponad 60 proc. Polaków nie przeczytało w ciągu ostatniego roku ani jednej książki. Tych czytających systematycznie (co oznacza, że na przestrzeni dwunastu miesięcy przedarli się przez co najmniej siedem tomów) jest zaledwie 11 proc. Czytających w ogóle i cokolwiek – dwadzieścia kilka. Daleko nam do naszych sąsiadów, Czechów, będących rekordzistami w pochłanianiu literatury na skalę globu: 70 proc. z nich to mole książkowe. A u nas czytelnictwo spada, w każdym razie od 1992 roku, odkąd na zlecenie Biblioteki Narodowej prowadzone są co dwa lata badania tego zjawiska. Nawiasem mówiąc, najszersze, najbardziej kompleksowe, intensywne i konsekwentne na świecie. Tylko zamiast załamywać ręce, warto spojrzeć na te statystyki inaczej. Jak zachęca dr Roman Chymkowski, socjolog, kierownik Pracowni Badań Czytelnictwa Instytutu Książki i Czytelnictwa w Bibliotece Narodowej, jako na portret Polaków w czasie bardzo ważnych przemian w niezwykle ciekawym ćwierćwieczu. Pewien proces, trend, który nie wziął się z niczego i obrazuje to, co się z nami dzieje, co nas otacza.
Książkoholizm niczym choroba
„Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka” – ta kampania społeczna, wymyślona przez miłośników lektur, została uznana za najlepszą w 2011 roku i wciąż żyje. To dobrze, sama czytam nałogowo, nie wyobrażam sobie życia bez słowa drukowanego. Odkąd nauczyłam się składać litery w wieku czterech lat, nie mogę przestać: wstaję przynajmniej godzinę wcześniej, niżbym musiała, aby leżąc w wannie, przedrzeć się przez strony którejś z kolejnych lektur. Kiedy myję zęby, chlapię pianą na kartki książki rozłożonej na umywalce. Wstyd przyznać, ale w toalecie też leży ich kilka. Obok łóżka następne. Są pozycje na szybkie czytanie w kolejce miejskiej, są te odłożone na wolny dzień, gdy łatwiej się skoncentrować. Moją przestrzeń ograniczają tomy, tomiki i tomiszcza. Walają się, spadają z półek, waląc w głowę któregoś kota lub psa.
Tak zawsze było w moim domu, odkąd pamiętam. Podczas posiłków walczyliśmy o cukiernicę – nie żeby słodzić, ale z tego powodu, że stanowiła najlepszą podpórkę pod książkę. Bo tak wyglądały rodzinne posiłki – każdy nad swoim talerzem, wpatrzony w literki. Niczym w książce Marii Pruszkowskiej z lat 60. pt. „Przyślę panu list i klucz” – jak już rozmawialiśmy, porozumiewaliśmy się cytatami. Żadne dziecko w rodzinie nie dawało się nabrać na „białą mulicę” (niezorientowanych odsyłam do twórczości Melchiora Wańkowicza).
Książkoholizm jest niczym choroba, nieuleczalna niczym miłość, na którą nie ma lekarstwa. Genetyczna, przenoszona z pokolenia na pokolenie. Babcia umarła, trzymając w dłoni książkę, nie tę do nabożeństwa, ale powieść. Matka wciąż domaga się zasilania jej biblioteki, bo nie stać jej na kupowanie tylu książek, ile każdego miesiąca musi pożreć. Syn, kiedy uczył się zasiadać na sedesie zamiast na nocniku, godził się na zmianę „tronu” tylko wówczas, gdy dawałam mu do rąk którąś z książeczek. Jeszcze wówczas nie mówił, ale z pasją przewracał strony. I jestem pewna, że także moje wnuki i prawnuki, jeśli się ich dorobię, będą znajdowały frajdę, czerpały mądrość z lektury. To, jak dobrze Państwo wiedzą, nazywa się zaplecze kulturowe. Piszę o tym, żeby odeprzeć spodziewane ataki: niegramotna baba przekonuje, że nie ma niczego złego w odejściu społecznych mas od lektury. Ja nie byłabym w stanie przejść na odwyk. Ale rozumiem dobrze tych, którzy mają inne kółka zainteresowań. Zmienił się świat, zmieniło życie, są inne technologie, jesteśmy każdego dnia bodźcowani z każdej strony, nie ogarniamy rzeczywistości, nie mamy czasu się podrapać w to, co nas swędzi. Biegniemy, gonimy, staramy się nadążać. I w tym pościgu wciąż zderzamy się z mitami.
Warto się zastanowić, z czym porównujemy tę swoją nędzę intelektualną. Wprawdzie pewne badania czytelnictwa zaczęto prowadzić już w XIX wieku, w jakiś sposób monitorowano je w czasach II RP, a potem od lat 50. XX wieku, jednak z powodu różnic metodologicznych ich wyniki są zupełnie nieporównywalne. W dodatku nawet jeśli przyjąć (a twardych dowodów, poza naszym głębokim przekonaniem, na to brak), że w Polsce Ludowej czytano więcej, to trzeba wziąć pod uwagę, iż wówczas nie było internetu, Facebooka, telewizji na życzenie, tego wszystkiego, co pozwala zabijać wolny czas. Zwłaszcza kiedy jest go tak mało. Dużo mniej niż w mitologizowanych obecnie czasach PRL-u, kiedy to książki wydawane były w niewyobrażalnych dziś nakładach – jak chociażby „Poezje” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: ponad 50 tys. egz. w 1979 roku. A potem kolejne wznowienia – po 5–10 tys. – wszystko znikało, rozchodziło się spod lady, zanim jeszcze zdążyło trafić do księgarń.
Świat się zmienił?
– Czy ci, którzy kupili, przeczytali? Nie. Kupowali, bo taka była moda. Chcieli zdobyć deficytowy niczym mięso towar – opowiada Michał Nalewski, redaktor działu polskiego w wydawnictwie Prószyński. I kwituje, że wówczas, tak samo jak i dzisiaj, literatura była strawą nie dla wszystkich. W każdym razie nie duchową. Książki ładnie się prezentowały na półce. Można było się nimi chwalić. Taki gadżet, jak dziś – nie przymierzając – audiofilski sprzęt w domu człowieka, który nie ma czasu na słuchanie muzyki. Pewne rzeczy wymagają czasu, lektura książek jest elementem czegoś, co możemy nazwać kulturą spokoju. A dziś są inne czasy, świat się zmienił, a wraz z nim zwyczaje i potrzeby.
Nalewski opowiada o niektórych swoich znajomych: albo są na etapie zaciągania kredytu i kupowania mieszkania, albo wybierają właśnie do niego wannę z jacuzzi. Trzeba zmienić samochód. Posłać dziecko do dobrej szkoły. Przebić się w pracy, w mediach społecznościowych. Żeby to zrealizować, należy być głośnym i krzykliwym, bo inaczej nas nie zauważą. – Oni, zwłaszcza ci młodzi, mają, mówiąc Pilchem, w chujnasób rzeczy do zrobienia, bardzo im współczuję – mówi. Brakuje im czasu na długie, nocne rozmowy Polaków o lekturach. Brakuje go nawet na udawanie, że się jest na intelektualnym, czytelniczym topie.
Doktor Roman Chymkowski dodaje, że owo ubolewanie nad katastrofą intelektualną polskiego społeczeństwa odbywa się zazwyczaj podczas dyskusji humanistów, których praca polega na czytaniu i pisaniu. Mają przy tym świetne samopoczucie połączone z całkowitym brakiem empatii. To takie pięknoduchostwo, które pozwala im załamywać ręce nad durnym, niedouczonym społeczeństwem, które nic, tylko wali wódę, grilluje, puszcza bąki (nie tylko intelektualne) i nie czyta. Więc wywyższenie i potępienie.
– A co z ludźmi, którzy mają wielką wiedzę matematyczno-przyrodniczą? Jej obieg niekoniecznie odbywa się w monografiach książkowych – zauważa Chymkowski. Lekarz, który większość czasu spędza przy stole operacyjnym, w przerwach szkoli studentów, przedziera się przez literaturę fachową, pisze specjalistyczne referaty na międzynarodowe kongresy, może nie mieć ochoty w czasie wolnym czytać ostatniej książki Olgi Tokarczuk. Może będzie marzył tylko o tym, żeby napić się piwa i posłuchać sprośnych dowcipów. – Pani, która pomaga mi w domu, co tydzień pożycza ode mnie kilka książek. I mówi, że zazdrości mi mojej roboty: bo albo czytam, albo piszę, ona też by tak chciała – rewanżuję się anegdotą. – Praca osób innych stanowo jest zwykle niezauważana, nierozumiana i niedoceniana – komentuje dr Roman Chymkowski. A odmienne od naszych przyzwyczajenia zasługują w najlepszym razie na pobłażliwość, jeśli nie na wzgardę.
Tutaj jeszcze jedna uwaga, jak mi się wydaje, dość istotna. Zachowania kulturowe są odbiciem rzeczywistości rynkowej, tudzież politycznej. I kiedy tak rozmawiamy sobie o starych, dobrych czasach Polski Ludowej, kiedy znajomość książek Marqueza, Hessego, Szekspira czy Sartre’a była kwestią towarzyskiego być albo nie być, gdy nawet partyjni sekretarze kreowali się na intelektualistów (co z tego, że za wykształcenie mieli tylko krótki kurs WKP(b)), czytanie książek było nie tylko rozrywką, sposobem na zabijanie czasu, ale także drogą do awansu społecznego. Po krwawych czasach wojny i powojnia, w których straciliśmy intelektualną elitę, trzeba było kimś zapełnić ten wakat. Potrafiącymi czytać (walka z analfabetyzmem), ale także tymi, którzy umieli przeczytać – głównie to, co trzeba, i wyciągnąć prawidłowe wnioski. Polityka kulturalna państwa preferująca klasę robotniczą i chłopską, te punkty za pochodzenie w wyścigu do uczelnianych indeksów, te serie wydawnicze, gdzie książka kosztowała tyle, ile paczka papierosów – były dla władzy narzędziem kształtowania kadr. A dla mas tomik jakiejś antologii (choćby tylko kupiony i postawiony na półce w przeszklonym regale) stał się symbolem sukcesu. Przepustką do lepszego życia.
Pracownik naukowy UW: czytanie ogłupia
Nawet ci, którzy nie czytali, wstydzili się do tego przyznać. Obecnie sukces mierzony jest inaczej. Objawia się nie ciągami liter składającymi się na mądre, fascynujące teksty, ale liczbą zer na bankowym koncie. Sukcesami zawodowymi. Bywaniem, znajomościami, podróżami, przebiegniętymi kilometrami, które zapamiętała aplikacja Endomondo, ilością lajków na Fejsie.
– Bariera wstydu zniknęła, ludziom łatwiej dziś przyznać, że nie czytają, bo i bez tego są z siebie zadowoleni – konkluduje Chymowski. Książka nie jest dziś wyznacznikiem sukcesu. A czytanie bądź nieczytanie w żaden sposób nie łączy się z wykształceniem. Można zauważyć odwrotną tendencję: wraz z rosnącym współczynnikiem scholaryzacji maleje odsetek czytających.
Na swoim facebookowym profilu zrobiłam małą prowokację. Napisałam: „Wiecie co? Wcale nie trzeba czytać książek, żeby być mądrym, szczęśliwym, dobrym człowiekiem. A te akcje typu »nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka« są żałosne. Bo co daje czytanie? Jaki ma sens? Sama czytam, bez przerwy, ale to jakaś choroba. A Wy? Czytacie? Nie czytacie? Jak tak, to co, gdzie, kiedy? Jak nie, to dlaczego i co w zamian?”. Komentarzy pod wpisem było sporo. Moi znajomi deklarowali, że czytają, że nie wyobrażają sobie życia bez lektury. Jeden z typowych komentarzy: „Czytam. W wannie podczas kąpieli, przed snem, podczas podróży komunikacją podmiejską, podczas jedzenia (paskudny nawyk), podczas rozgrywania instrumentu (aż się prosi, by nie marnować czasu i postawić na pulpicie książkę, skoro i tak 10–15 minut poświęcę na »długie dźwięki« na flecie), na szczęście mój partner też z tych czytających ;) więc nie marudzi”. Niektórzy mnie ochrzaniali: „Weź, Mira Suchodolska nie siej destrukcji i poruty. Skretyniałe, agresywne i chamskie społeczeństwo, którego chamstwo i agresja są obecnie umiejętnie poszturchiwane pogrzebaczem przez tzw. władzę, a Ty jeszcze publicznie: »no bo co daje czytanie?«, »Jaki ma sens..?« :-( Po kremacji bardzo proszę prochy moje wsypać do urny wraz z paroma kartkami wyrwanymi z „Powrotu z gwiazd” Lema, „Sklepów cynamonowych” Schulza i z „49 opowiadań” Hemingwaya”.
Ale na tzw. privie dostałam sporo odmiennych odpowiedzi. „Jestem przykładem człowieka, który przestał czytać książki. Może to obciach, ale nie wydaje mi się, abym odstawał” – pisze pracownik korporacji z warszawskiego Mordoru. I tłumaczy, że szkoda mu czasu na życie w wymyślonym świecie, woli sam się realizować i przeżywać to, o czym inni czytają. „Ja nie czytam! I uważam, że czytanie ogłupia i ogranicza oryginalność myślenia” – zwierza się pracownik naukowy UW. „Jak już przeczytam te wszystkie teksty do gazety, to chce mi się wymiotować na samą myśl, że miałabym jeszcze patrzeć na słowo drukowane” – przyznaje redaktor dużej gazety. A jeden z komentatorów – już na otwartej scenie – zauważa przytomnie: „Książka książce nierówna, np. Mein Kampf vs. Encyklika Deus Caritas Est, więc nie od wszystkich książek stajemy się lepsi, jeżeli w ogóle można być lepszym po przeczytaniu książki”.
Nie wiem, czy można stać się lepszym. Ale jestem przekonana, że to, jakim człowiekiem się stałam, jest w dużej mierze efektem tych wszystkich książek, które przeczytałam. Wiem także, że właśnie lektura miała wpływ na decyzje życiowe bliskich mi ludzi. Na przykład moja mama, która miała zostać lekarzem, po przeczytaniu książki „Wczorajsza młodość” Elżbiety Jackiewiczowej doszła do wniosku, że ważniejsze niż leczenie ciała jest pielęgnowanie dusz, i poszła w nauczyciele.
Emocje równa się sprzedaż
– Książki są oknem na świat, uczą empatii, rozumienia świata, radzenia sobie w nowych sytuacjach, dają kompetencje z wielu dziedzin – przekonuje Manula Kalicka, pisarka, dziennikarka i agentka literacka. No tak, zgoda, ale czy aby faktycznie wszystkie? Bo tak naprawdę, to co czytamy? Zajrzyjmy do statystyk, list bestsellerów, spójrzmy na ofertę wydawniczą. Zapytajmy ludzi, którzy „siedzą” w książkowym biznesie. Okaże się wówczas, że to, co się sprzedaje, to głównie literatura popularna.
Na pierwszym miejscu jest ta zwana kobiecą; jak zauważa Mariola Zaczyńska, pisarka, dziennikarka, pomysłodawczyni Festiwalu Literatury Kobiet „Pióro i Pazur”, to głównie panie kupują i czytają książki (to akurat trend ogólnoświatowy). To one są klientkami bibliotek, przychodzą na spotkania z pisarzami. I siłą rzeczy są tym targetem, w który celują wydawcy. Łatwiej jest wydać książkę autorowi płci żeńskiej niż mężczyźnie. Dlatego niektórzy panowie piszą pod damskimi pseudonimami o perypetiach osób płci żeńskiej. Bo dla czytelników jest bardziej interesujące to, co przeżywa 30–40-letnia kobieta niż mężczyzna, jej równolatek. Z jakiegoś powodu damskim losom towarzyszą większe emocje – a więc i sprzedaż. Można to, jak podnosi dr Chymowski, tłumaczyć optymistycznie: panie są coraz bardziej aktywne intelektualnie, ciekawe świata. Albo bardziej pesymistycznie: mają więcej wolnego czasu, bo są mniej aktywne na rynku pracy. Niemniej czytają, choć nie wszystko, co cieszy się popularnością, zasługuje na miano literatury.
Moi rozmówcy jako hardkorowy przykład podają książki niejakiej Katarzyny Michalak. Przy niej Mniszkówna i Rodziewiczówna, których twórczość określano kiedyś mianem literatury dla kucharek, jawią się niczym laureatki literackiej Nagrody Nobla. Ale się sprzedają. Zaspokajają niewyrafinowane gusta, dają właśnie te emocje, które są ważniejsze niż radość z wiedzy, uciecha z dobrej frazy czy zręcznie skonstruowanej fabuły. Pozwalają uciec od szarej rzeczywistości. Są taką papierową gumą do żucia. Świetnie schodzą także kryminały: nasze rodzime (Bonda, Miłoszewski, Grzegorzewska, Guzowska – tutaj akurat nie mamy się czego wstydzić), ale głównie skandynawskie. Ale umówmy się – Larsson z jego socjologicznym i psychologicznym zacięciem oraz zmysłem obserwacji był jeden, dziś większość tego, co nam się oferuje, to popłuczyny.
Nieźle idą literatura faktu, biografie, SF i fantasy. Jest tego mnóstwo. Czytelnik się gubi. Nie bardzo wie, co wziąć do ręki. Fachowe recenzje już w zasadzie nie istnieją, gazety polikwidowały działy kulturalne, rolę krytyków literackich przejęły blogerki. W większości smarkate i niedouczone, niepotrafiące dobrze pisać po polsku (emotikonki są w ich „recenzjach” ważniejsze niż zdania), a co dopiero służyć radą w kwestii duchowego czy intelektualnego rozwoju. Efektów takiego stanu rzeczy jest kilka. Ten najpoważniejszy to taki, że ludzie inteligentni, chcący czytać, a niemający własnych kompetencji, aby się w tym gąszczu zorientować, zniechęcają się do książek. Uznają, że są nudne i głupie. Lepiej obejrzeć jakiś amerykański serial, bo więcej powie o meandrach życia niż głupkowaty harlekin w polskim wydaniu.
Zauważmy: w różnych gremiach częściej się rozmawia o perypetiach serialowych bohaterów niż o losach tych książkowych. Ale prawda jest taka, że w produkcję sezonów „Gry o tron” czy „House of Cards” są zaangażowani najlepsi scenarzyści, aktorzy, reżyserzy. I duże pieniądze. Na rynku książkowym przeważają amatorzy. Każdy może pisać, każdy może wydać. A wydawnictwa łapią dziś każdą durnotę i starają się sprzedać. Bo a nuż zatrybi i stanie się hitem na miarę „Harry’ego Pottera” czy iluś tam twarzy Greya. Anegdota opowiadana w wydawniczym świecie: redaktor do swojego szefa, decydującego o tym, co się ukaże drukiem: „To dobra książka”. Szef: „Szkoda, to się nie sprzeda”. Redaktor o innej pozycji: „Ku...a, co za grafomania”. Szef: „Super, zarobimy”.
Wydawcy bez korekty
Przypomnę tę liczbę: 74 tytuły dziennie wjeżdżają na rynek każdego dnia. Można odnieść wrażenie, że więcej osób dziś pisze, niż czyta. Ale – uwaga! – choć czytelnictwo spada, to firmy zajmujące się branżą jakoś sobie radzą. Wydawcy wydają, drukarnie drukują, przybywa punktów handlowych, gdzie można kupić książki. W realu (supermarkety, dyskonty, stoiska z tanią książką) i w sieci. Manula Kalicka zwraca uwagę, że pieniądze w książkach poczuły także wydawnictwa prasowe: Agora, Burda, Grupa Zwierciadło i inni, szukając źródła nowych dochodów, inwestują w serie wydawnicze, gromadzą „stajnie” swoich autorów, robią im reklamę, recenzują, a mają ku temu większe możliwości niż ci, którzy żyją tylko z książek. Przy czym brak w tym selekcji. Jak się dobrze opakuje, zrobi szum, można sprzedać każdy chłam. Cokolwiek by powiedzieć o czasach PRL-u, to była wówczas przynajmniej ta gwarancja, że jeśli już na rynek trafiła jakaś rodzima powieść czy zagraniczny przekład, to były na co najmniej przyzwoitym warsztatowo poziomie. Dziś niektórzy wydawcy nawet nie redagują tekstów, nie robią ich korekty. Nie promuje się także dobrych pozycji. Nie płaci autorom (no, chyba że któryś, jak Katarzyna Bonda czy Vincent Severski, sam się wylansuje, potem każdy chciałby takich podkupić do swojej stajni). „Literatura” idzie na maszyny drukarskie w surówce, jak leci. – Bo książka to dziś produkt. Taki sam jak wszystkie inne – przyznaje Michał Nalewski. I przekonuje, że wydawca nie jest po to, aby kształtować gusty, ale żeby zarabiać. On sam ma do dobrej literatury stosunek nabożny, ale wiarę i poglądy w interesach trzeba odwiesić na gwoździu. A przynajmniej pójść na kompromis.
Kalicka: – Elita czytelnicza nam się skurczyła do grona 800 odbiorców niszowej książki.
Nora Roberts to kanon
Żeby była jasność: nasz współczesny rynek nie różni się od tego przedwojennego, tyle że mamy swoich współczesnych Dołęgów-Mostowiczów i Mniszkówny. – Gdyby Franz Kafka nie miał kolegi w wydawnictwie, nic by za swojego życia nie opublikował – śmieje się Nalewski i dodaje, że i tak większość pozycji tego uznanego dziś autora wyszła dopiero po jego śmierci.
We współczesnym świecie Kafka miałby jeszcze większy problem. Być może zdecydowałby się pisać pod kobiecym pseudonimem. A może nie pisałby powieści, tylko bloga. Doktor Chymkowski zauważa, że to, co dało kopa i spopularyzowało literaturę na przełomie XIX i XX w., to potrzeby wchodzącej do historii, zwycięskiej klasy średniej, czyli mieszczaństwa, które chciało czytać o sobie: „Nasze prozaiczne życie jest godne uwiecznienia”. W jakimś sensie była to literatura funkcjonalna, pozwalająca się zorientować w zmieniającym się świecie.
Za czasów Polski Ludowej triumfy święciła szeroko rozumiana fantastyka: w jej dekoracjach autorzy – że wymienię tylko Janusza Zajdla – tłumaczyli, jak funkcjonuje społeczeństwo poddane terrorowi autokratycznej władzy. Dziś tę rolę oprowadzacza po rzeczywistości przejmują nowe formy wypowiedzi, mające większy z nią związek niż wymyślone fabuły. – Z rozmów ze studentami wynika, że jeśli oni poważają któregoś z blogerów, to nazwanie go pisarzem odbiera mu prestiż – komentuje socjolog. Przykro powiedzieć, ale oferta dla młodych czytelników w tej powodzi tytułów jest nikła. A ci są głodni – emocji, oczywiście, lecz także wzorców i rady. Ale ostatnia pozycja, którą można by nazwać lekturą pokoleniową, mającą wpływ na kilka roczników małolatów, to anglosaski Harry Potter, dorastający wraz ze swoimi fanami, którego losy spisywała równie głodna Joanne Rowling na kawiarnianych serwetkach.
Z tego powodu młodzi kończą zwykle swoją przygodę z książkami wraz z końcem formalnej edukacji. Bo jeśli jeszcze w szkole coś tam musieli przeczytać, zerknąć, żeby zdać, jeśli jeszcze coś ich interesowało, to teraz zapał zwiądł. Teraz im już nikt nie nakaże przedzierać się przez literki. „Dzieci z dworca ZOO” już zaliczyli, sagę „Zmierzch” mają za sobą. Więc teraz czas nagrywać vloga i dzielić się plikami na Snapchacie.
Gdyby jeszcze mieli mądrych przewodników. Jak taki John Keating ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”. Ludzi, którzy byliby w stanie ich zarazić swoim szaleństwem, miłością do książek, wskazać, co dobre, co warte uwagi, nie pytając przy tym, co autor miał na myśli. Ale gdzie tam. Na lekcjach nuda. Testy. Udręczone polonistki, które otwarcie przyznają, że czytanie je męczy (dość mają literatury na lekcjach). Biblioteki znikają (w ostatnich latach ubyło jakieś dwa tysiące), w dodatku osoby, które w nich obsługują klientów, są – jakby to ładnie powiedzieć – mało kumate. Tylko 30 proc. ma wykształcenie kierunkowe. Dobrze, jeśli dokształcają się na kursach. – Bywam w bibliotekach, wchodzę na ich zaplecze, widzę, co czytają i zamawiają, słyszę, co proponują czytelnikom, i ogarnia mnie przerażenie – opowiada jedna z autorek. Danielle Steel, Nora Roberts to kanon. I jeszcze ta Michalak. Samorządy skąpią pieniędzy na zakup książek: jeśli w krajach UE normą jest 30 pozycji na 100 obywateli, to u nas niecałe osiem. Z czego większość to „literatura dla kucharek”.
Ale stop! Przecież nie wszyscy muszą czytać. Można robić tysiąc innych rzeczy i być wartościowym człowiekiem. Poza tym optymistyczna wiadomość brzmi: choć zalewa nas lawina pseudoliterackiego barachła, choć w naszych książkowych peregrynacjach mamy pod górkę i wiatr wieje nam w oczy, to mimo wszystko czytamy. A pisarze są dziś gwiazdami, które gromadzą tłumy na spotkaniach autorskich (i niektórzy zarabiają na nich więcej niż na egzemplarzowej sprzedaży swoich dzieł). Przybywa imprez literackich, powstają coraz nowe Dyskusyjne Kluby Książki. Mariola Zaczyńska zapewnia, że potencjał czytelniczy jest zwłaszcza w mniejszych ośrodkach. Kiedy po raz pierwszy, w 2012 roku, odpaliła w Siedlcach „Pióro i Pazur”, niespodziewanie w miejskiej bibliotece przybyło 600 nowych czytelników, a liczba wypożyczeń książek wzrosła o kilkanaście tysięcy.
OK, nie będę ściemniać: nie był to „Ulisses”. Ale przecież Dublin przemierzamy na własnych nogach, choć nie chodzi o to, by w tej podróży cierpieć jak młody Werter. O niszczycielskim działaniu czytania rozpisywał się już John Stuart Mill, zmuszany od maleńkości do studiowania poważnych, filozoficznych dzieł. Co przypłacił depresją. A przecież książka ma dawać nam radość. Lub przynajmniej powinno nam być przyjemnie zasypiać z jej ciężarem na zmęczonej twarzy.
W różnych gremiach częściej się rozmawia o perypetiach serialowych bohaterów niż o losach tych książkowych. Ale prawda jest taka, że w produkcję sezonów „Gry o tron” czy „House of Cards” są zaangażowani najlepsi scenarzyści, aktorzy, reżyserzy. I duże pieniądze. Na rynku książkowym przeważają amatorzy

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej