Dębski: Sojusz zakładał, że poważna wojna w Europie już się nie zdarzy. Po agresji Rosji na Ukrainę wielu pomyślało, że ostatnie 25 lat było myśleniem życzeniowym.
Sławomir Dębski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych / Dziennik Gazeta Prawna
Jesteśmy bezpieczniejsi po szczycie NATO?
Sojusz przechodzi od fazy słownych deklaracji, które miały zapewnić członków graniczących z Rosją o determinacji NATO do obrony wszystkich uczestników, do fazy kształtowania skutecznych instrumentów odstraszania. Te cztery wielonarodowe bataliony, które zostaną rozlokowane na wschodniej flance, są elementem komunikacji politycznej z Rosją. W tej chwili Sojusz będzie miał dwustopniowy instrument odstraszania. Cztery bataliony na wschodniej flance i prawdopodobnie lekka brygada amerykańska na terytorium Polski to pierwsza linia naszej obrony.
Ale w kategoriach czysto wojskowych to nie zmienia wiele.
I tak, i nie. Ta dyslokacja jest instrumentem polityczno-wojskowym. Oba te wymiary pokazują Rosji, że Sojusz nie godzi się na politykę stref wpływów, nie godzi się na używanie wojny jako instrumentu polityki zagranicznej i nie godzi się na destrukcję ładu postzimnowojennego w Europie. Rosja traktowała Europę Środkową jako strefę buforową i chciała, by inni też tak robili. Dlatego próbowała narzucić taką interpretację aktu Rosja–NATO, która w zasadzie uniemożliwiałaby pełen status członkowski nowym członkom Sojuszu. Z Warszawy NATO wysyła Rosji sygnał, że nie zgadza się na tego rodzaju tendencję. Drugim komponentem polityki odstraszania jest tzw. szpica (VJTF), która w razie potrzeby ma wzmocnić stacjonujące na wschodniej flance bataliony.
A gdyby pan miał wskazać słabości?
W tej chwili brakuje decyzji o zwiększeniu budżetów obronnych. Przed słynnym art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego jest art. 3., który stwierdza, że „każde z państw członkowskich musi dbać o swoją obronę samodzielnie”. Na razie trudno znaleźć te 75–80 tys. żołnierzy, którzy mieliby być przerzuceni na wschodnią flankę, gdyby sprawy potoczyły się bardzo źle. Nawet jeśli państwa deklarują, że są skłonne przekazać jakieś siły Sojuszowi, to np. za dwa lata. To co to jest za odstraszanie? Chodzi o to, by podnieść ogólną gotowość sił sojuszniczych.
Czy jest gotowość, by państwa zachodnie choćby spełniły to mityczne założenie wydatków na obronność na poziomie 2 proc. PKB?
Sojusz przez 25 lat zakładał, że poważna wojna w Europie już się nie zdarzy. Ale to się zmieniło. Agresja Rosji na Ukrainę spowodowała, że zaczęliśmy się rozglądać i wielu pomyślało, że ostatnie 25 lat było myśleniem życzeniowym. Mamy do czynienia z dużym mocarstwem o globalnych aspiracjach, które chce zmienić porządek światowy. Póki o tym opowiadało, wielu uważało, że to słowa na użytek wewnętrzny dla uspokojenia radykałów w swoim kraju. Teraz to już nie jest retoryka, ale rzeczywistość. Trzeba zmienić kierunek myślenia tego wielkiego lotniskowca, jakim jest NATO.
Mówi się, że cztery grupy batalionowe zawdzięczamy Amerykanom, bo choć Niemcy nie stawiali oporu, to tę decyzję mocno kontestowali Francuzi.
Amerykanom zależy, by Sojusz Północnoatlantycki zachował zdolność do bycia instrumentem politycznym. Niewątpliwie taką zdolność będzie zachowywał wówczas, gdy będzie posiadał zdolności wojskowe.
Ale dlaczego do wzmocnienia wschodniej flanki dążą tylko Amerykanie?
Bo mają jasność, że sytuacja się zmieniła. Już nie tylko Gruzja, nie tylko Ukraina. Problemem staje się także Syria. USA muszą się liczyć z tym, że jeśli Rosja znajdzie szansę na zmianę mapy Europy, to jest gotowa to zrobić. Wyobraźmy sobie, że coś się dzieje w Azji, np. Korea Płn. kogoś atakuje. Wtedy cała uwaga świata przesuwa się w tamten region. Nagle Europa może zostać ogołocona z sił amerykańskich, a sama nie jest w stanie się bronić. W tym czasie ktoś może zechcieć na nowo narysować mapę kontynentu. To jest zagrożenie, z którym Stany Zjednoczone muszą się liczyć. Choć wielu decydentów może nie wiedzieć, gdzie leży Europa Środkowa, to zdają sobie sprawę z konsekwencji podważania wiarygodności NATO.
Z naszych informacji wynika, że Polska i Rumunia były zachęcane, by bliżej związać się wojskowo z Turcją i zapobiec jej dryfowaniu poza Sojusz. Co sprawia, że NATO jest zainteresowane zbliżeniem akurat tych krajów?
Jeśli spojrzymy na wschodnią flankę, od Turcji po państwa bałtyckie, mamy trzy duże kraje, które faktycznie są w stanie przyjąć silne wzmocnienie sojusznicze: Polskę, Rumunię i Turcję. Chodzi o infrastrukturę i rozmiar budżetu.
Jak zareagują Rosjanie na ten szczyt?
Na dialog z Rosją trzeba patrzeć przez pryzmat polityczny, jako pierwszą naszą transzeję odstraszania. W dialogu możemy jasno zakomunikować, co nam się w jej polityce nie podoba i pod jakimi warunkami jesteśmy skłonni zmienić naszą politykę, z jakich instrumentów Rosja musi zrezygnować. Ten dialog jest najtańszym instrumentem, jaki posiadamy. Minister Waszczykowski zacytował sekretarza generalnego NATO z przełomu lat 50. i 60. Paula Spaaka: „Pokój z Rosją? Świetny pomysł, ale jest jeden warunek: wynoście się z Polski, Węgier i Czechosłowacji”. Polityka Sojuszu musiała uwzględniać istnienie żelaznej kurtyny. Słowa Waszczykowskiego to apel, byśmy sięgnęli po strategiczną mądrość Sojuszu.
W dzisiejszej wersji w słowach Spaaka zamiast Polski pojawiłaby się Ukraina. Co konkretnie zawiera pakiet wsparcia dla tego kraju?
Ukraińcy dostali w Warszawie najhojniejszą finansowo ofertę wsparcia modernizacji ich sił zbrojnych. NATO traktuje Ukrainę jako sojusznika w budowie pokoju w Europie i to takiego, który ponosi obecnie największą ofiarę, bo tam ciągle giną ludzie, mimo porozumień w Mińsku. To również oznacza, że Alians kontynuuje politykę otwartych drzwi.