Z pozoru cała Ameryka jest przerażona perspektywą Brexitu. Barack Obama nawet pogroził palcem, że ewentualne wyjście Zjednoczonego Królestwa z Unii ustawi je na końcu kolejki w nadchodzących rundach negocjacji o liberalizacji handlu i znoszeniu pozostałych barier w relacjach transatlantyckich. I z surowością satrapy przestrzegł, żeby Brytyjczycy sami nie spekulowali, czy Stany Zjednoczone będą ich w tej sytuacji ratować, bo to zależy głównie od niego samego. Zasugerował też, że nie mogą na wiele liczyć. Potem nieco z tonu spuścił, zastępując kij marchewką, i przekonywał głosujących 23 czerwca, że w kupie raźniej i lepiej jest im iść ramię w ramię z Brukselą przy ewentualnym negocjowaniu jakichkolwiek umów ekonomicznej natury w przyszłości.

Pobierz raport Forsal.pl: Brexit vs Twoja firma. Stracisz czy zyskasz >>>



Blady strach padł też na amerykańskie firmy. Te gigantyczne, ale też te zatrudniające za Atlantykiem ledwie kilku pracowników. Stany są największym inwestorem na brytyjskim rynku i dają pracę milionowi osób. Banki inwestycyjne z Wall Street mają swoje filie w Wielkiej Brytanii i postrzegają je jako pomost do operowania na wspólnym europejskim rynku. Jamie Dimon, prezes JP Morgan, jednej z największych tego typu instytucji, szacuje, że w wypadku rozwodu Londynu z Brukselą będzie musiał zwolnić jedną czwartą z zatrudnianych na Wyspach 16 tys. pracowników.
– To oczywiście byłby cios dla brytyjskiej gospodarki, ale też wielka niewiadoma przed nami, bo sytuacja jest tak chaotyczna, że trudno oszacować, gdzie można by ten kapitał ludzki przenieść – stwierdził w jednym z wywiadów. Jego obawy, chociaż nie aż tak donośnym tonem, powtórzyli szefowie dwóch innych amerykańskich gigantów: Citigroup i Morgan Stanley. Tego samego dnia, którego odbędzie się referendum, Rezerwa Federalna ogłosi doroczny raport na temat kondycji i szans rozwojowych 33 największych komercyjnych instytucji finansowych. Niepewność co do wyniku plebiscytu sugeruje, że rokowania na przyszłość i perspektywa wypłaty zwiększonej dywidendy akcjonariuszom są mizerne, ale – by nie inicjować tsunami – szefowa Fed Janet Yellen na razie nabrała wody w usta.
Gwałtownie umacniający się wobec funta dolar powoduje też, że silnie obecne na brytyjskim rynku firmy, takie jak Xerox, Ford czy eBay, obawiają się spadków zysków, bo ich oferta przestaje być konkurencyjna. Rynkowi potentaci zainwestowali miliony w Britain Stronger in Europe, główną kampanię na rzecz pozostania w Unii. Ale jednocześnie z cienia wychodzą amerykańscy entuzjaści europejskiego rozwodu. Są to przede wszystkim dość tradycyjnie myślący o świecie i nierozumiejący globalizacji biznesmeni. Raczej nieczuli na polityczne konsekwencje rozpadu UE, widzą szansę dla siebie w odzyskaniu Londynu dla – ich zdaniem – wolnego świata. Jeden z nich to Gary Klesch, ten potentat w energetyce, metalurgii, chemii i innych przemysłach ciężkich cieszy się z perspektywy Brexitu, bo liczy na to, że na osłabionym brytyjskim rynku przejmie kolejne firmy. Jest jednym z tych, dla których Bruksela jest czystym złem, a jej dorobek normatywny w przestrzeni praw pracowniczych czy norm ekologicznych to przeszkoda w robieniu interesów. Reprezentuje starą amerykańską filozofię, wedle której „harmonizacja” czy „regulacja” polegają po prostu na cięciu kosztów.
O porażce projektu europejskiego fantazjują też niektórzy jastrzębie, mający w pamięci lojalność Tony’ego Blaira oraz stanowczy sprzeciw kontynentalnej Europy, głównie Paryża i Berlina, kiedy 14 lat temu decydowały się losy inwazji na Irak. W korzystnym dla siebie wyniku referendum dostrzegają szansę na zacieśnienie brytyjsko-amerykańskiego sojuszu militarnego wewnątrz NATO. Z tym że zielone światło do obalenia Saddama Husajna dał wyłącznie premier Blair. Jego polityka nie była elementem jakiejś większej, osnutej wokół wartości doktryny Wielkiej Brytanii. David Cameron jest zupełnie innym politykiem i człowiekiem. Przypomnijmy: w sierpniu 2013 r. Barack Obama poprosił Londyn o współuczestnictwo jego myśliwców w nalotach na pozycje reżimu Baszara al-Asada w Syrii. Brytyjskie prawo pozwala premierowi na podjęcie arbitralnej decyzji w tej sprawie. A torysowski szef rządu postanowił, że najpierw poradzi się parlamentu. Izba Gmin powiedziała „nie”. Waszyngton pozostał w tej sprawie sam i w ciągu kilku dni Obama odstąpił od planów militarnej operacji. Dlatego nadzieje neokonserwatywnych jastrzębi z USA na braterskie partnerstwo mogą okazać się płonne.
Jest jeszcze ktoś, kto trzyma z Nigelem Farage’em. To republikański kandydat na prezydenta Donald Trump, który niedawno oświadczył, że Brytanii z wielu powodów będzie lepiej poza Unią. Bo skończy się unijna biurokracja i ludziom będzie się łatwiej żyło. Poza tym prościej będzie się też uporać z – jak to nazwał nowojorski milioner – „problemem imigracyjnym”. I zapowiedział, że dzień po referendum przyjedzie do Szkocji odwiedzić swoje tamtejsze pola golfowe. Ale poza tradycyjnym ekscentryzmem i graniczącym z rasizmem działaniem pod publiczkę Trump w jednej sprawie zachowuje się i mówi jak demokrata. Daje Brytyjczykom wybór: czy chcą, by ktoś w ich imieniu decydował o takich umowach jak TTIP, tak jak to się dzieje teraz, gdy negocjatorzy Komisji Europejskiej nie są objęci kontrolą demokratycznie wybranych rządów, czy żeby to oni poprzez swoich przedstawicieli w Izbie Gmin mieli wpływ na ich ewentualną ratyfikację.
Prezydent Obama zagrał odwrotnie. Protekcjonalnym tonem tłumaczył Brytyjczykom, że umowy handlowe są oczywistym atrybutem dobrobytu, a Brexit ich tego ostatniego pozbawi. Ani forma, ani treść nie przystoi mężowi stanu. Ciekawe, czy po jego słowach ta będąca języczkiem u wagi grupa wyborców zainteresuje się tematem i zwróci uwagę, że wyjście z Unii może ich uniezależnić przede wszystkim od... amerykańskich korporacji. I jeśli wówczas Brexit stanie się faktem przez absurdalny przypadek, to Barack Obama będzie mieć krew na rękach.
Prezes JP Morgan szacuje, że w wypadku Brexitu będzie musiał zwolnić 1/4 z 16 tys. pracowników zatrudnianych na Wyspach