Imigracja, gospodarka i rola Wielkiej Brytanii w świecie to główne tematy, które pojawiają się w okręgu wyborczym premiera Davida Camerona, Witney, w dyskusji o przyszłości kraju w Unii Europejskiej przed czwartkowym referendum.

Pobierz raport Forsal.pl: Brexit vs Twoja firma. Stracisz czy zyskasz >>>

Witney to 30-tysięczne miasteczko położone 20 kilometrów na zachód od Oksfordu. Przypomina stereotypowe wyobrażenia o brytyjskiej prowincji: starzejące się domy z cegły, mały ryneczek i kilkanaście pubów, w większości przystrojonych angielską flagą. Od utworzenia w 1983 roku okręgu wyborczego w Witney, mandat zawsze zdobywał tutaj polityk Partii Konserwatywnej.

W takiej scenerii narodziła się polityczna kariera Davida Camerona, którego w 2001 roku lokalna społeczność wybrała na posła do Izby Gmin. Z analityka i doradcy ministrów finansów i spraw wewnętrznych przekształcił się w pełnokrwistego polityka, który od 11 lat stoi na czele Partii Konserwatywnej, a od sześciu – brytyjskiego rządu.

Bezwzględne poparcie wyborców dla torysów ma jednak inną konsekwencję - lokalna społeczność odzwierciedla także podziały w ramach samej Partii Konserwatywnej. W efekcie na ulicach Witney nietrudno spotkać ludzi, którzy opowiadają się przeciwko Cameronowi, a – w zgodzie z bardziej eurosceptycznym skrzydłem ugrupowania – za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE.

"Cameron nie wynegocjował dla nas w Europie absolutnie nic" - podkreślała w rozmowie z PAP Allison, która we wtorkowy poranek rozdawała ulotki i namawiała do głosowania za Brexitem. "Przyjechał tutaj, miał jakieś wystąpienie, na które dało się wejść tylko z biletami i tyle go widzieliśmy. Szkoda, bo powiedziałabym mu, że się nie zgadzam z jego polityką" - tłumaczyła.

"Jeśli zostaniemy w Unii Europejskiej, to boję się, że moi synowie będą mieli problem ze znalezieniem pracy, którą zabierają im imigranci z Europy. Poza Wspólnotą czeka nas lepsza przyszłość" - zapewniała Allison.

Jej komentarz nie jest odosobniony. Nawet ci, którzy widzą miejsce Wielkiej Brytanii w UE, podkreślają, że lokalna społeczność znacząco się zmieniła. Najbardziej widoczni są Polacy. "Sporo naszych klientów przyjechało z państw Unii Europejskiej, ostatnio robiliśmy nawet kilka ślubów dla polskich dziewczyn" - mówi kwiaciarka Rosa.

Rosa sama nie jest z Witney - pochodzi z Irlandii Płn. "Mieszkałam tam w trakcie tzw. +Kłopotów+ (konflikt katolickich republikanów i protestanckich unionistów w latach 1968-1998), więc wiem, jak ważne jest bronić swoich poglądów i tego, w co się wierzy" - podkreśla, wskazując stos ulotek i wiszący plakat za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE. Kwiaciarnia, którą prowadzi wraz z mężem Jimem, jest - jak podkreślili - "w 99 proc. zależna od naszego członkostwa we wspólnym rynku".

„Nie możemy zamówić kwiatów z Chin, Kolumbii, Kenii, zrobić zapasów na dwa lata i udawać, że nas to nie obchodzi. Wiele osób może o tym nie myśli, jak podejmuje decyzję, ale powinni: czy ich ulubione miejsca, sklepy handlują z Unią Europejską lub polegają na wynikających z niej swobodach?" – powiedział Jim.

Te argumenty nie przekonują dwójki mężczyzn po sześćdziesiątce, prowadzących zakład mechaniczny dla motocyklistów. Ich zdaniem cała dyskusja o przyszłości Wielkiej Brytanii w UE to pytanie o ocenę jednej kwestii: wpływu imigracji.

"Chcę wyjścia ze Wspólnoty" - zadeklarował już na samym początku rozmowy Mike, który od ponad 50 lat jest właścicielem zakładu. "Imigracji nie da się powstrzymać tak długo, jak jesteśmy w Unii Europejskiej. Widzę, jak ta okolica się zmieniła w porównaniu z tym, jak wyglądała 50-60 lat temu, kiedy ciężko było spotkać na ulicy obcokrajowca. Każdy jest tutaj mile widziany, ale to kwestia skali" – podkreślił.

"Świat się mocno zmienił, na gorsze, na przestrzeni lat. W nowej rzeczywistości to jest nasz przyczółek tego starego świata" - wtórował mu Ross. "Nie zrozum mnie źle: nie chodzi o to, jaki masz paszport czy skąd jesteś. Chodzi o to, że nie mamy szpitali, dróg, domów dla wszystkich. Zrobiło się po prostu za ciasno" – tłumaczył.

Zupełnie inne argumenty są najważniejsze dla Virginii, która prowadzi po drugiej stronie ulicy bodaj najsłynniejszy w całym kraju sklep z tysiącami pluszowych misiów. Najcenniejszy jest ten schowany pod kluczem: blisko stuletni czerwony niedźwiadek Alfonzo, który należał do rosyjskiej księżniczki.

"Jestem pewna, że referendum rozbiło parę przyjaźni i znajomości. Pomijam to, że naprawdę nam nie służy wizerunkowo - i tak jesteśmy przedstawiani w Europie jako dziwacy, a my robimy takie głosowanie, które może rozbić Europę" - zżymała się. Jej użycie słowa Europa jako synonimu dla Unii Europejskiej nie jest przypadkowe, ale powszechne: w brytyjskiej świadomości, Europa zaczyna się dopiero po drugiej stronie kanału La Manche.

Jak podkreśliła, "może Witney jest małe, ale powinniśmy mieć dobre relacje z całym światem". Jej słowa brzmią tym wymowniej, że wypowiedziała je zamykając pudełko z wyprodukowanym w Niemczech misiem, który po zamówieniu w sklepie w Anglii zostanie wysłany do Japonii. "Ale na misie zawsze będzie popyt - w Unii Europejskiej czy poza nią" - zauważyła.

Brytyjczycy podejmą decyzję dotyczącą dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w UE w najbliższy czwartek, 23 czerwca.