Koordynacja działań pomoże w walce z dżihadystami. Wojna w Syrii jest bardziej sprawą Europy niż USA
Rozpoczęta wczoraj trzecia runda genewskich konsultacji syryjskiej umiarkowanej opozycji z władzami tego kraju zbiegła się w czasie z publikacją raportu dotyczącego sytuacji ludności cywilnej w Aleppo. Amnesty International wskazuje w nim, że ludność tego dwumilionowego miasta ginie w przeprowadzanych przez rząd Baszara al-Asada nalotach na placówki medyczne i targowiska. Armia ma w nich wykorzystywać bomby beczkowe, prymitywne ładunki wybuchowe konstruowane z myślą o maksymalizacji strat.
Trwający od czterech lat konflikt pochłonął już 300 tys. ofiar śmiertelnych, zmuszając do ucieczki 4 mln mieszkańców kraju. Syria stała się wylęgarnią dżihadystów, takich jak współpracujący z Al-Kaidą Front an-Nusra oraz Państwo Islamskie, które na granicy Iraku i Syrii utworzyło quasi-państwowy twór z własną administracją, sądownictwem, systemem opieki społecznej i stolicą w Ar-Rakce. Mimo sukcesów w kampanii lądowej prowadzonej przeciw dżihadystom przez wojska irackie oraz nalotów na kontrolowaną przez nich infrastrukturę Państwo Islamskie wydaje się niezagrożone. – Działamy kompletnie po omacku. Nie wiemy nawet, czy jego lider Abu Bakr al-Baghdadi żyje, a jeśli tak, to czy jeszcze dowodzi – tłumaczy francuski arabista Jean-Pierre Filiu ze Sciences Po.
Zdaniem Filiu doprowadzenie do końca konfliktu w Syrii to zadanie przede wszystkim dla Europy, a nie dla USA. Amerykanie nie mają strategii dla Bliskiego Wschodu. Barack Obama miał dotychczas więcej serca dla „strategicznego przeorientowania” Ameryki w kierunku Azji i (ostatnio) ułożenia relacji z Iranem. Poza tym, jak mówi Filiu, Syria to pożar w sąsiedztwie Europy, a nie leżącego za oceanem Waszyngtonu. Nawet jeśli Państwo Islamskie twierdzi, że stoi za niedzielną strzelaniną w teksańskim Dallas, to najbliżej leżącym realnie osiągalnym celem pozostaje dla niego Stary Kontynent. W związku z tym działania mające na celu zakończenie konfliktu w Syrii – a chodzi nie tylko o pokonanie dżihadystów, ale i odsunięcie od władzy al-Asada – są tak naprawdę działaniami na rzecz europejskiego bezpieczeństwa.
Filiu od jakiegoś czasu przestrzega przed zamachem na europejskiej ziemi. Zdaniem eksperta nie będzie miał on skali ataków z 11 września, ale podobnie jak w przypadku zamachu na siedzibę tygodnika „Charlie Hebdo” dżihadyści będą chcieli uderzyć w cel symboliczny dla Europy. Może on przybrać formę jednoczesnego ataku w kilku miejscach jednocześnie. Filiu jest pewien jednego: wbrew temu, co mówią sami dżihadyści, zamachy nie będą dziełem samotnych wilków, czyli pojedynczych radykałów bez wsparcia większych struktur. – Zajmuję się dżihadyzmem od 30 lat i nigdy nie udało mi się spotkać samotnego wilka – twierdzi Filiu. – Za bojownikiem zawsze stoi organizacja. Zawsze. Dżihadyści chcą, żebyśmy uwierzyli w samotnego wilka, ponieważ to pozwala im wzbudzić większy strach – dodaje.
Jego zdaniem europejska strategia w odniesieniu do Syrii powinna zakładać przede wszystkim dozbrojenie prozachodniej opozycji, aby wyposażyć ją w środki do walki zarówno z dżihadystami, jak i siłami lojalnymi wobec al-Asada. Jednocześnie europejscy partnerzy powinni wykazać odrobinę więcej empatii wobec opozycji. – Mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją, gdy Syryjczyków sprzeciwiających się al-Asadowi oskarża się o bycie demokratami. Zachodnie państwa wciąż kierują pod ich adresem jeden zarzut: „nie jesteście zorganizowani, nie wiemy, kto jest waszym liderem”. A jak inaczej miałoby to wyglądać po ponad 40 latach brutalnej dyktatury? – pyta Filiu.
Przyjęcie długofalowej strategii wobec Syrii, zakładającej odsunięcie od władzy al-Asada, odblokowałoby jednocześnie współpracę z lokalnymi partnerami, przede wszystkim z Turcją. Politycy w Ankarze od dawna sygnalizują, że nie ma mowy o ich zaangażowaniu w konflikt bez przyjęcia założenia obalenia syryjskiego prezydenta. – Jeśli chcecie działać wspólnie z nami, musicie zwracać uwagę na to, co mówimy – grzmiał na początku stycznia prezydent kraju Recep Tayyip Erdogan. Tymczasem Barack Obama postawił sobie za cel przede wszystkim osłabienie, a następnie zniszczenie sił Państwa Islamskiego, bez jednoznacznego określania w sprawie przyszłości Syrii. Al-Asad coraz częściej jest zaś traktowany nie jako wróg, ale jako przeciwnik wroga.
Brak wizji dla regionu po obaleniu Państwa Islamskiego powoduje, że lokalne rządy biorą sprawy w swoje ręce i być może będą chciały działać bez oglądania się na Zachód. Turecki parlament już w październiku 2014 r. przyjął ustawę zezwalającą rządowi na użycie sił zbrojnych w Iraku i Syrii, jeśli sytuacja w tych krajach miałaby zagrażać bezpieczeństwu Turcji. Zaś styczniowa zmiana na tronie w Arabii Saudyjskiej mogłaby umożliwić rozmowy w tej sprawie na linii Ankara – Rijad. Nowy król Salman wydaje się nastawiony na bardziej zdecydowane działania w regionie niż jego poprzednik (wystarczy spojrzeć na saudyjską interwencję w Jemenie).
„Interwencja tych dwóch krajów na dużą skalę jest mało prawdopodobna, zmieniłaby bowiem niewiele, a armie za bardzo związałyby swoje siły w Syrii. Mogą się one jednak przyczynić do rozwiązania konfliktu w inny sposób” – pisze Aron Lund, ekspert Carnegie Endowment for International Peace. Choćby zwiększając finansowanie szkoleń umiarkowanej syryjskiej opozycji, przymykając oko na przekraczanie przez jej przedstawicieli granicy z Turcją, wysyłając im broń i ewentualnie wspierając ich działania za pomocą sił specjalnych. ©?
Syria to pożar w sąsiedztwie Europy, a nie Waszyngtonu