To historia prosta. Nie żadna wielka tragedia. Ale jak w soczewce pokazuje, że system ma się dobrze, a swoje miejsce w szeregu trzeba znać.

Po kolei. Miał być urlop, narty i przepiękne okoliczności przyrody. Skończyło się na dziecku z poważnym złamaniem nogi, transporcie karetką do Polski i operacji w szpitalu. I chociaż lekarze zdolni – nie sposób się z nimi dogadać.
Zaraz po przyjęciu na szpitalny odział ratunkowy (SOR) okazało się, że system komputerowy w szpitalu padł. W dobie wszędobylskiej informatyzacji lekarz nie może odczytać dyskietki z prześwietleniem wykonanym zaraz po wypadku. Pyta się więc matki, czyli mnie: „Czyli co? Podwójne złamanie piszczelowej i strzałkowej z przemieszczeniem?”. Na co ja: „Specjalistą nie jestem, ale z tego, co włoski lekarz powiedział po angielsku, to chyba tak. No ale wie pan doktor, chyba lepiej byłoby, gdyby pan na to zerknął osobiście”. Na co lekarz: „Ale z przemieszczeniem czy nie? I w którym miejscu? Bo nie wiem, co jest do zoperowania”. „Ja też nie wiem” – mówię. „Dobra, zobaczy się przed operacją” – dodaje chirurg niezrażony.
Dzięki Bogu, przed operacją system zaczął działać. Moja wstępna diagnoza, jeżeli chodzi o zakres złamania, się potwierdziła. Zabieg się udał, dziecko wraca do zdrowia – pełnia szczęścia. Aż do chwili, gdy przyszło rozmawiać z lekarzem prowadzącym.
Na wstępie demonstracja siły. Już nie byłam panią Dominiką Sikorą, ale „mamuśką, która ma przyjść”. I od razu dostałam po głowie. Gdzie byłam po operacji, bo mnie lekarz nie widział? (W szpitalu został mąż). Dlaczego nie pytam o stan zdrowia dziecka? Czy zdaję sobie sprawę z tego, jak poważną operację przeszedł syn? Tłumaczę, że jestem przy dziecku praktycznie cały czas, że ja też lekarza prowadzącego, poza obchodem, nie widziałam. Na oddział przyjmowało mojego syna trzech różnych medyków, żaden z nich nie raczył zakomunikować: „Tak, to ja operuję, o wszystkie szczegóły proszę pytać mnie”.
Bitwę na słowa przegrałam. Dodatkowo skutecznie przestraszono mnie zagrożeniami powikłań z martwicą skóry i koniecznością dokonania przeszczepu włącznie. Natomiast w odpowiedzi na moje pytania dotyczące formalności związanych z pobytem w szpitalu, uzyskaniem zwolnienia do szkoły, z WF, skierowania na dalszą rehabilitację, usłyszałam odpowiedz: „przy wypisie”. Tylko tyle i aż tyle. Ale co z nauką, bo dziecko ma leżeć w gipsie przez najbliższe dwa miesiące i nie może się ruszać?
I tu zaczyna się kolejna przygoda, czyli starania o indywidualne nauczanie. Jeżeli ktoś sądzi, że lekarz, który wie, że dziecko nie będzie mogło chodzić do szkoły, wspomni chociaż słowem o tym, że bez specjalnego zaświadczenia uzyskanie zgody na to jest możliwe, to jest w błędzie. Na korytarzu szpitalnym szepnęła mi o tym pani nauczycielka, która akurat prowadziła lekcję z chorymi dzieciakami. A mnie sprawa wydawała się całkiem prosta i oczywista. Czyli: dzwonię do szkoły dziecka, mówię, w czym rzecz, i tyle. Piłeczka jest po stronie placówki. To ona załatwia formalności, ustala, kiedy i jacy nauczyciele przychodzą. Kto tak myślał (jak ja), ten wioskowy głupek! Na własnej skórze, wydawałoby się w tak banalnej sprawie, trzeba przekonać się o potędze papierologii.
W szkole próżno szukać pomocy. Może to pech, może moje dziecko było pierwszym, którego takiego wsparcia wymagało, ale placówka wiedziała tylko tyle, że sprawę chyba trzeba załatwić we właściwej poradni psychologiczno-pedagogicznej. Bingo! W poradni informują mnie, że do wydania opinii o indywidualnym nauczaniu potrzebne są: a) zaświadczenie lekarza o takiej konieczności (tylko nie na jakimś tam druku szpitalnym, musi być formularz ściągnięty ze strony poradni), b) wniosek rodzica o wydanie takiej opinii, c) wypis ze szpitala, d) opinia szkoły o dziecku. Punkt a: lekarz wypełnia, dziwi się, dlaczego przed wypisem (zależy mi na czasie, bo – tu kolejna niespodzianka – indywidualne nauczanie przysługuje tylko, jeżeli dziecko nie może uczęszczać na zajęcia dłużej niż 30 dni). Punkt b: łatwizna. Wypis (punkt c) też uzyskałam. Dochodzimy do punktu d. I zaczyna się jak w filmie Barei.
Okazuje się, że opinia przygotowana przez wychowawcę z podziałem na: stosunek dziecka do obowiązków szkolnych, strefę emocjonalno-motywacyjną, funkcjonowanie emocjonalne i opisanie współpracy z rodzicami, to za mało. Gdzie jest określenie poziomu IQ dziecka? Niestety, brakuje. Do domu przychodzi więc psycholog z poradni i przeprowadza test na inteligencję. Nie, jeszcze nie wiem, jaki jest wynik. A jak okaże się, że słaby, to co, nauczanie w domu nie przysługuje, bo dziecko za głupie, więc nie warte zachodu? A może jak wynik będzie za dobry, to też się nie należy, bo skoro inteligentne, to samo sobie poradzi i jakoś nadrobi zaległości? Tego wciąż nie wiem, a czas biegnie.
W poradni ostatecznie informują mnie, że decyzja jest pozytywna. Cudownie, czyli – pytam – poradnia już kontaktuje się ze szkołą w tej sprawie i mogę się spodziewać, że od kolejnego tygodnia zaczną przychodzić nauczyciele? Zdziwienie po drugiej stronie słuchawki. „Nie, proszę zadzwonić za tydzień, czy decyzja jest już gotowa, to się umówimy na odbiór. Dopiero potem rodzic zanosi ją do szkoły i ta ustala grafik nauczycieli” – informuje miła pani. Szybko obliczam w głowie, że jak dobrze pójdzie, to już w połowie kwietnia (całą sprawę zaczęłam załatwiać 9 marca) jakiś nauczyciel powinien pojawić się w domu i zacząć uczyć mojego syna. To oznacza, że zajęcia będą odbywać się tylko przez dwa tygodnie, bo decyzja jest ważna do końca kwietnia.
Ktoś powie: banalna historia. I ma rację, bo są ludzie z większymi problemami. Tylko że jeżeli w tak błahych sprawach człowiek narobi się po łokcie, to na jakie wsparcie mogą liczyć wszyscy ci, którzy na nierówną walkę z państwem są skazani bez daty końcowej? Rodzice dzieci niepełnosprawnych (swoja drogą, ci od roku protestują, biorą udział w pracach specjalnego zespołu, a resort pracy i tak forsuje swoje projekty ustaw dla większości niekorzystne), chorzy, których leczyć się nie opłaca (przykład z życia: 77-latek przyjęty na SOR, na którym spędził, siedząc na krzesełku, ponad dobę z nierozpoznanym zapaleniem opon mózgowych, a później leczony jednym z najtańszych antybiotyków) czy przedsiębiorca zrujnowany przez urzędnicze decyzje.
Ktoś powie: system jest taki, jakim stworzą go ludzie. A ja się pytam: gdzie zdrowy rozsądek?
Ktoś powie: banalna historia. I ma rację. Tylko że jeżeli w tak błahych sprawach człowiek narobi się po łokcie, to na jakie wsparcie mogą liczyć wszyscy ci, którzy na nierówną walkę z państwem są skazani bez daty końcowej?