Potencjalny kandydat republikanów na prezydenta mówi o nierównościach społecznych i konieczności wyrównania szans dla najbiedniejszych
Jeb Bush też chce Ameryki równiejszych szans. W przedstawionym zarysie programu gospodarczego potencjalny kandydat republikanów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, podejmując retorykę Baracka Obamy, przekonywał, że skutki ożywienia gospodarczego muszą być odczuwalne nie tylko dla najbogatszych.
Prezydent Obama o konieczności wsparcia klasy średniej mówi ostatnio niemal przy każdej okazji. To było tematem przewodnim jego styczniowego orędzia o stanie państwa, to miał na uwadze, składając w zeszłym tygodniu projekt budżetu. Sam Obama wprawdzie nie może się już ubiegać o kolejną kadencję, ale kierując debatę na ten temat, przygotowuje pole kandydatowi demokratów, uważanych za bardziej wrażliwych społecznie.
Na razie jednak ten temat podjął Jeb Bush. – Ożywienie gospodarcze widać we wszystkim z wyjątkiem amerykańskich pensji. Dla zbyt wielu amerykański sen stał się mirażem – mówił były gubernator Florydy w przemówieniu wygłoszonym w Detroit w zeszłym tygodniu. Takie słowa padające z ust przedstawiciela republikanów mogą zaskakiwać, ale nie ma w tym przypadku. Problem faktycznie istnieje, bo choć recesja w USA skończyła się ponad pięć lat temu, wielu Amerykanów nie odczuwa poprawy sytuacji materialnej.
Statystyki pokazują, że mediana dochodów gospodarstwa domowego w USA jest dziś niższa niż przed kryzysem, różnice w zarobkach między najbiedniejszymi a najbogatszymi się powiększają, a jedyną grupą, której dochody wzrosły, są ci ostatni. Jeb Bush, przedstawiając swoją wizję gospodarczą, chciał osiągnąć dwa cele. Po pierwsze, wysunąć się na prowadzenie wśród republikańskich pretendentów do Białego Domu. Po drugie zaś, nieco zdystansować się od wizerunku swojej partii jako reprezentanta wielkiego biznesu, bo bez zdobycia głosów klasy średniej wygrana w wyborach będzie praktycznie niemożliwa.
Takie postrzeganie mocno zaszkodziło republikańskiemu kandydatowi w 2012 r. Mittowi Romneyowi, szczególnie po tym, jak pojawiło się nagranie, na którym krytycznie wypowiadał się o osobach korzystających z rozmaitych zasiłków, czyli niemal o połowie społeczeństwa. Bush odniósł się do tych słów. – Dziesiątki milionów Amerykanów nie widzą możliwości sięgania po coraz wyższe cele. Coś ich trzyma. Nie jest to brak ambicji czy brak nadziei, nie chodzi o to, że są leniwi albo że postrzegają się jako ofiary. Coś innego, coś, co jest sztucznym ciężarem na ich barkach – mówił syn 41. prezydenta USA i młodszy brat 43. prezydenta.
Nie jest też przypadkiem, że na miejsce swojego pierwszego wystąpienia wygłoszonego pod kątem prezydentury nie wybrał Iowy czy New Hampshire, gdzie za niecały rok rozpoczną się partyjne prawybory, lecz będące symbolem upadku Detroit. Stolica amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego w czasie kryzysu ogłosiła niewypłacalność i cały czas zmaga się z potężnym bezrobociem i odpływem mieszkańców. Na dodatek jest to miasto, w którym prezydencki kandydat republikanów nie wygrał od 30 lat.
Takie pozycjonowanie się Jeba Busha zapewne zwiększy jego szanse w decydującym starciu z kandydatem – lub, co bardzo prawdopodobne, kandydatką – demokratów, ale może też poważnie utrudnić wcześniejsze zdobycie prezydenckiej nominacji własnej partii. W ostatnich kilku latach republikanie zauważalnie przesunęli się w prawo, m.in. wskutek pojawienia się wzywającej do radykalnego ograniczenia wydatków państwa frakcji Tea Party, więc umiarkowany w poglądach Jeb Bush będzie dla niektórych trudny do zaakceptowania.
Szczególnie że w Detroit odciął się od partyjnej linii w jeszcze jednej kluczowej kwestii. – Imigracja nie jest problemem. Jej doświadczenie uczyniło nasz kraj wyjątkowym, innym od wszystkich, i jest jedną z przyczyn naszego sukcesu. Polityczny spór (o reformę imigracyjną – red.) zaprzepaszcza tę okazję – przekonywał. Większość republikanów jest przeciwna forsowanym przez Obamę zmianom, których celem jest uregulowanie statusu 11 mln nielegalnych imigrantów mieszkających w USA. Na razie to jednak Jeb Bush jest liderem w republikańskiej części wyścigu do Białego Domu, chociażby z tego powodu, że pozostali potencjalni kandydaci nie ogłosili jeszcze decyzji, czy wystartują. Kiedy to zrobią, to oni będą się musieli ustosunkowywać do programu Busha.