Zbyt ostre stanowisko Johna Boltona grozi zerwaniem rozmów
Donaldowi Trumpowi faktycznie zależy na sukcesie szczytu z Kim Dzong Unem. Amerykański prezydent, dystansując się publicznie od swojego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Johna Boltona, zapewnił północnokoreańskiego przywódcę, że celem USA nie jest obalenie go. Wskutek zbyt ostrego stanowiska Boltona zaplanowany na 12 czerwca szczyt stanął pod znakiem zapytania.
– Libijski model nie jest modelem, który bierzemy pod uwagę, gdy myślimy o Korei Północnej. Libijski model, był zupełnie innym porozumieniem. W tym z Kim Dzong Unem on tam pozostanie. Będzie w swoim kraju, będzie rządził swoim krajem. Jego kraj może być bardzo bogaty – przekonywał Trump.
Libia przywołana została nieprzypadkowo. To o niej kilka dni wcześniej mówił Bolton jako o dobrym przykładzie denuklearyzacji. W 2003 r. ówczesny przywódca tego kraju Muammar Kaddafi, zapewne wystraszony losem, jaki spotkał irackiego dyktatora Saddama Husajna, zgodził się na całkowite zakończenie programu jądrowego w zamian za zniesienie obowiązujących od lat międzynarodowych sankcji. Boltonowi chodziło głównie o to, że najpierw Libia całkowicie wyrzekła się broni jądrowej, a dopiero później zostały zniesione sankcje.
Ale takie rozwiązanie jest dla Pjongjangu nie do przyjęcia – jeśli rzeczywiście gotowy jest na denuklearyzację, to będzie chciał, by odbywała się ona stopniowo i by nagrody w postaci pomocy gospodarczej oraz znoszenia sankcji pojawiały się na każdym etapie, a nie dopiero na końcu. Po drugie, Kim Dzong Un właśnie najbardziej obawia się podzielenia losu Kaddafiego – po zniesieniu sankcji libijski przywódca wrócił na światowe salony, ale kilka lat później na fali arabskiej wiosny został obalony, do czego Amerykanie zresztą przyłożyli rękę. Stąd też władze w Pjongjangu traktują broń atomową jako gwarancję bezpieczeństwa, bo póki ją mają, próba zmiany reżimu będzie bardzo kosztowna. Co więcej, Bolton zbył pytanie o to, czy mówiąc o libijskim modelu, miał na myśli także w dalszej perspektywie odsunięcie Kima od władzy.
W reakcji na słowa prezydenckiego doradcy Pjongjang zagroził, że szczyt Kima i Trumpa może nie dojść do skutku. Dla amerykańskiego prezydenta byłaby to duża porażka, bo przez ostatnie tygodnie powtarzał, że osiągnął w kwestii północnokoreańskiego programu jądrowego więcej niż wszyscy jego poprzednicy, a ewentualne porozumienie może znacząco poprawić jego notowania. Co jest ważne w kontekście jesiennych wyborów do Kongresu. Na dodatek pojawiły się sugestie, że za wysiłki na rzecz denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego mógłby dostać Pokojową Nagrodę Nobla, co bardzo łechce jego próżność. Innymi słowy, Trump na tyle dużo już zainwestował w ten szczyt, że nie może sobie pozwolić, by się nie odbył.
Oczywiście władze w Pjongjangu też sobie zdają z tego sprawę, stąd też przypuszczenia, że one wcale nie chcą odwoływać szczytu, a jedynie doprowadzić do tego, by będący największym jastrzębiem w administracji Trumpa Bolton nie brał w nim udziału. – Nie ukrywamy naszego uczucia awersji w stosunku do niego (Boltona) – napisał w wydanym oświadczeniu wiceminister spraw zagranicznych Kim Kye Gwan, nie krytykując jednak ani Trumpa, ani sekretarza stanu Mike’a Pompeo. Dla Trumpa odsunięcie Boltona od rozmów z Kimem na pewno jest ceną, którą warto zapłacić za porozumienie.