Bezdomne zwierzaki dawcami nerek dla czworonogów mających zamożnych właścicieli. A może: pierwszy udany zabieg transplantacji nerki u psa w Polsce. Te zdania są prawdziwe. Które wybieracie?
Ta historia zaczęła się od zachwytu, by przed paroma tygodniami powrócić w postaci awantury. W nr 8 „Magazynu Weterynaryjnego” z 2014 r. opisano transplantację nerki u psa, która została wykonana rok wcześniej przez specjalistów z warszawskiej kliniki weterynaryjnej Lancet. Tekst wzbudził duże zainteresowanie i emocje – głównie pozytywne. Był to pierwszy przeszczep nerki u psa przeprowadzony w Polsce.
Z artykułu można się dowiedzieć, że biorcą był 2,5-letni owczarek niemiecki Joker cierpiący na przewlekłą niewydolność nerek. Leczenie nie przynosiło rezultatów, zwierzak żył dzięki hemodializie. Jego właściciele – prowadzący hodowlę psów tej rasy – zdecydowali się, że poddadzą zwierzę zaproponowanemu przez weterynarza zabiegowi transplantacji. – Bez niej przed psem byłaby już tylko jedna, smutna perspektywa: eutanazja – tłumaczy właściciel Lancetu dr Jacek Stępkowski.
Jednak z nieznanych powodów (dr Stępkowski powie oględnie, że się nie zdecydowali) nie wyznaczono na dawcę jednego z braci czy sióstr owczarka – choć, jak wynika z tekstu w „MW”, zwierzęta były również badane. Postawiono na dawcę niespokrewnionego. Bezdomnego psa ze schroniska. Był pięcioletnim mieszańcem, ważącym 29 kg, jego antygen DEA 1.1 był ujemny, podobnie jak u Jokera. Zabieg został wykonany 20 października. Owczarek zmarł 17 dni później. Przyczyną była infekcja organizmu, jedno z częstszych powikłań w podobnych przypadkach.
Ale nie śmierć psa tutaj dziwi, lecz to, co działo się później.
Bez wielkich sukcesów
Agnieszka Neska-Suszyńska należy do najlepszych w kraju weterynarzy specjalizujących się w nefrologii zwierzęcej. Skończyła warszawską SGGW, praktykowała w klinikach uniwersyteckich w USA w czasach, kiedy jeszcze eksperymentowano tam z przeszczepami nerek u psów i kotów. Teraz, jak mówi, u psów nie przeprowadza się już takich zabiegów z powodów etycznych oraz pragmatyzmu. – Byłam w 2007 r. w Davis w Kalifornii. Uczestniczyłam w transplantacjach u psa i dwóch kotów. W sumie zoperowano tam ok. 30 psów, potem badania zawieszono – opowiada. Dlaczego? – Procedura jest droga, a jej efektywność bardzo niska – tłumaczy. Dość powiedzieć, że zaledwie 30 proc. psich pacjentów przeżywa powyżej 100 dni po transplantacji. Mniej niż 20 proc. żyje dłużej niż pół roku, a tylko jednostki dłużej niż rok. Lepsze wyniki są u kotów – w tej grupie już 40 proc. pacjentów żyje ponad trzy lata. Dlatego np. w Pennsylvania State University nadal prowadzi się badania nad transplantacjami nerek u tych ssaków.
Agnieszka Neska-Suszyńska prosi, by wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt – w USA połowa przypadków przeszczepów nerek u zwierząt to narządy od dawcy spokrewnionego. – A i tak wyniki są dalece rozczarowujące – wspomina zabieg, w którym uczestniczyła. Nerkę dała siostra biorcy. Ten i tak padł, bo przeszczep się nie przyjął. Ale, co ciekawe, nie odrzut jest najczęstszą przyczyną śmierci zwierząt, ale właśnie – jak w przypadku Jokera – infekcje. A także zakrzepica okołozabiegowa.
Jeśli chodzi o same koszty zabiegu oraz leczenia przed i po transplantacji – to trudno je precyzyjnie określić. W USA mówi się o kwocie rzędu 13 tys. dol., w Polsce, gdzie ceny – także leków i pracy – są niższe, może to być kwota między 20 a 30 tys. zł. Dużo, ale wydatek do przyjęcia, bo jedna hemodializa kosztuje ok. 1 tys. zł. Doktor Jacek Stępkowski przyznaje, że przeszczep nerki kosztuje sporo, choć jego zdaniem wydatki zamykają się w kwocie pomiędzy 15 tys. zł a 20 tys. zł. A są przecież ludzie, którzy są skłonni takie pieniądze zapłacić, bo dla nich zwierzę jest niczym członek rodziny. Więc czy można im zabronić skorzystania z tej szansy na ratunek?
Ale Agnieszka Neska-Suszyńska i jej mąż Marcin Suszyński, także weterynarz, uważają, że w związku z bardzo niską skutecznością tych zabiegów u psów wykonywanie ich jest po prostu nieetyczne. Bo z jednej strony – kto bogatemu zabroni. Ale z drugiej – jeśli na transplantację zdecydują się ludzie niezamożni, którzy łudzeni nadzieją na ratunek pupila zadłużą się, to mogą popaść w kłopoty finansowe.
– Niepotrzebnie się męczy psy przed ich rychłą śmiercią, wyciągając pieniądze od ich właścicieli – mówi Marcin Suszyński. Zwierzęta będące dawcami także żyją krócej – to też wynika z amerykańskich badań. Dlatego standardem jest w USA, że jeśli bezdomny pies jest dawcą, otrzymuje dom u właścicieli zwierzęcia, któremu pomógł, oraz bezpłatną opiekę medyczną – do końca swoich dni – od lekarzy, którzy dokonywali zabiegu. Tak miało też być w przypadku warszawskim.
Gdzie jest druga nerka
Saturn. Tak miał na imię pies, który został pierwszym w Polsce dawcą nerki. Jest mieszańcem po przejściach, którego los rzucił do schroniska pod Konstancinem koło Warszawy, prowadzonym przez dra Dariusza Różyckiego. To, nawiasem mówiąc, specyficzne i budzące niepokój miejsce. Niepokój natury prawnej, a także etycznej. Pierwsza wątpliwość, jaka mnie naszła, to czy właściciel schroniska ma prawo swobodnie dysponować zwierzętami, które tam przebywają . Zapytałam o to dra Różyckiego – odpowiedział e-mailowo: „Schronisko jest moją własnością. Kwestią dla mnie niejasną jest też, czyj jest pies w schronisku. Spotkałem się ostatnio z opinią, że nie powinienem prowadzić adopcji, bo psy nie są moją własnością (stanowisko biura ochrony zwierząt w liście do Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej). Taka opinia podważa działalność wszystkich fundacji i schronisk innych niż gminne w Polsce. Prowadziłoby to do nierówności podmiotów gospodarczych wobec prawa”.
Z psami w schronisku jest tak, że stanowią własność gmin, które na nie łożą pieniądze. A zasady np. wydawania ich do adopcji regulują dwustronne umowy gmina – schronisko. W założeniu celem adopcji jest zapewnienie zwierzęciu domu oraz, co nie bez znaczenia, ulżenie gminnym finansom. Wielokrotnie podnoszono – sama o tym pisałam, choćby w artykule „Pieski los bezdomnych zwierząt” (Magazyn DGP 19/2018) – że często gminy źle wywiązują się z tego obowiązku, a schroniska i los zwierząt w nich przebywających nie są poddawane dostatecznej kontroli. Nigdy wcześniej jednak nie zostało postawione pytanie o to, czy placówki te mogą być traktowane jako „magazyny części zamiennych”. To trochę tak, proszę wybaczyć porównanie, jakby ze schroniska dla bezdomnych ludzi zrobić podobny użytek: wyznaczać arbitralnie zdrowe osobniki do tego, aby służyły swoimi narządami schorowanym, ale zamożnym przedstawicielom własnego gatunku.
Poza tym ze schroniskiem dra Różyckiego jest jeszcze jeden kłopot: jak wynika z odpowiedzi Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego udzielonej Fundacji Animal Rescue Poland, zaniepokojonej warunkami, w jakich przebywały tam zwierzęta (np. brak prądu, sceneria budowy), „inwestycja w miejscowości Czaplinek gm. Góra Kalwaria pod nazwą Schronisko dla zwierząt bezdomnych” nie została odebrana przez Nadzór Budowlany w Piasecznie. „Do tutejszego organu nie wpłynął wniosek w zakresie odebrania do użytkowania bądź zakończenia budowy przedmiotowej inwestycji. W związku z powyższym przedmiotowy obiekt o ile jest użytkowany, to jest użytkowany nielegalnie”. Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego w Piasecznie informuje również, że „w związku z powziętą o tym fakcie informacją przeprowadzi stosowne postępowanie administracyjne". Pod pismem z 3 stycznia tego roku podpisała się inspektor PINB Anna Chrabałowska.
Ale wróćmy do Saturna, który stał się pierwszym psim dawcą nerek. Zdaniem dra Stępkowskiego dzięki temu, że stracił jedną nerkę, mógł opuścić schronisko i znaleźć dom. Z podobnego założenia wychodzi dr Różycki. W poście na Facebooku, do którego mnie odesłał, pisze m.in.: „Prowadzę schronisko dla zwierząt. Uważam, że celem schroniska jest znajdowanie zwierzętom domów, a nie tylko zapewnienie jak najlepszych warunków, bo to robi tylko różnicę jak między rosyjskim a szwedzkim więzieniem, dalej będąc tylko więzieniem”.
Tyle że w przypadku Saturna niecałkiem to wyszło. Ludzie, którzy chcieli ratować swojego psa, którzy zapewniali, iż dadzą mu dom do końca życia, pozbyli się go już w styczniu 2014 r. – czyli po dwóch miesiącach od śmierci Jokera. Nową właścicielką Saturna została Beata Rasmussen. Jak twierdzi, powiedziano jej, iż powodem pozbycia się psa jest to, że nie dogaduje się z innymi zwierzętami w domu. Za to nie powiadomiono, iż zwierzę zostało pozbawione nerki. Tak się pechowo złożyło, że Saturn zachorował: miał problemy z nerką. Tą jedną, która mu została.
Kiedy okazało się, że druga została mu fachowo amputowana, kobieta zaczęła szukać w internecie. I trafiła na tekst w „MW”. Napisała więc e-maila do kliniki weterynaryjnej Lancet: „Witam serdecznie, z uwagą przeczytałam zamieszczony w internecie case study dotyczący pierwszej w Polsce komercyjnej transplantacji nerki u psa Joker, z którego wynika, iż operacja była przeprowadzona w Państwa klinice. Od stycznia 2014 r. jestem właścicielką psa o imieniu Saturn, który został dawcą nerki użytej do tej operacji. Psa – jak tylko mu się wygoiła rana pooperacyjna – oddała mi Pani, której nazwisko zostało wymienione w artykule. Nie zostałam poinformowana, iż nie ma on jednej nerki – dowiedziałam się o tym przypadkiem. Obecnie pies co pół roku musi przechodzić kosztowne badania weterynaryjne – ma bowiem podwyższony poziom kreatyniny. Jest na kosztownej diecie nerkowej. Z książeczki, którą otrzymałam razem z psem, wynika, iż został on przez ww. Panią wzięty ze schroniska tuż przed przeszczepem nerki (był psem bezdomnym, nie zaś jak podajecie Państwo w artykule psem tej Pani) – i po zabraniu od niego nerki Pani ta po prostu oddała go pierwszej napotkanej osobie. Opisuję Państwu ten case study z drugiej strony – ze strony psa Saturna. Saturn już do końca swojego życia będzie wymagał leczenia i specjalistycznej opieki weterynaryjnej. Pozdr. Beata Rasmussen”.
Jak zapewnia nadawczyni e-maila, nie dostała z Lancetu odpowiedzi. Nikt z placówki nie skontaktował się z nią, choć bardzo na to liczyła, gdyż leczenie oraz dieta psa z problemami nefrologicznymi są drogie. Szukając pomocy dla Saturna, trafiła w 2015 r. do kliniki dr Neski-Suszyńskiej, której opowiedziała o perypetiach swojego pupila. Saturn dostał lekarską pomoc. I pewnie na tym by się skończyła ta historia, gdyby nie kolejny wpis na stronie kliniki Lancet oraz na ich stronie na FB z 14 stycznia tego roku.
Co z kodeksem etycznym
Okazało się, iż pod koniec 2017 r. lekarze weterynarii z tej placówki zrobili kolejną transplantację nerki u psa. Udaną – jak podkreślano w komunikacie. „Ze względu na brak skuteczności klasycznych metod leczenia, powyższy zabieg stanowił ostatnią szansę na uratowanie życia pacjenta”. Dalej był opis historii trzyletniego samca rasy Welsh Corgi Pembroke o imieniu Bubu, któremu zespół kliniki 16 listopada 2017 r. przeszczepił nerkę. Bubu opowiada na FB, że „teraz nasza polska weterynaria ma już takie możliwości. Wcześniej takie zabiegi praktykowano tylko w amerykańskiej Klinice Uniwersyteckiej w Davis. Teraz jest to już możliwe w naszej polskiej Klinice Weterynaryjnej Lancet, która wykonuje takie zabiegi jako pierwsza w Polsce i pewnie jako jedna z nielicznych w Europie”.
I jak w przypadku pierwszej transplantacji najpierw posypały się gratulacje. Ale potem przyszła refleksja: a dawca? Bo nerki nie kupuje się w supermarkecie ani hurtowni leków weterynaryjnych. Ludzie zaczęli pytać. Okazało się, iż swoją nerkę dała bezdomna suka o imieniu Tosia – ze schroniska spod Konstancina.
To się nie spodobało „psolubom”. Jednak Lancet nie zamierzał wchodzić z nimi w dyskusję – krytyczne posty były usuwane z sieci. Dyskusja przeniosła się na FB na stronę „Weterynarze po studiach”, gdzie również zadawano lekarzom Lancetu niewygodne pytania. I kwestionowano etyczną stronę podobnych zabiegów.
Doktor Neska-Suszyńska opowiedziała na „Weterynarzach...” historię Saturna. Doktor Stępkowski zarzucił jej kłamstwo. Kiedy z nim rozmawiałam, zapewniał, że jego klinika chętnie zapewniłaby opiekę medyczną temu psu, ale nie ma takiej możliwości, bo jego obecna właścicielka się na to nie zgadza. Oraz że Saturn jest zakładnikiem, a wszystko opiera się na konkurencji pomiędzy lecznicami weterynaryjnymi. W sensie, że jedni potrafią i się nie boją, a inni zazdroszczą.
Kontrowersje wzbudziło także oświadczenie Stępkowskiego, w którym zapewniał, że to on sam, jednoosobowo, robił transplantacje nerek u psów. Co jest z technicznego punktu widzenia niemożliwe: zakładając, iż dawca ma przeżyć (Tosia żyje), potrzebne są przynajmniej dwa zespoły składające się z chirurga nefrologa, anestezjologa oraz asystenta (technika zoologa). Kiedy rozmawiałam z właścicielem Lancetu, ten przyznał, że jako szef kliniki bierze na siebie całą odpowiedzialność, żeby ludzie, którymi dowodzi, nie mieli problemów.
To nie koniec wątpliwości. Jedna z lekarek weterynarii w Lancecie Magdalena Kraińska-Łosek jest doktorantką piszącą pracę na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, na wydziale transplantologii. Na tym samym wydziale doktoryzuje się córka właściciela Lancetu, o czym sam mi powiedział. Jednak zdaniem biura prasowego WUM nie ma związku pomiędzy przeszczepami przeprowadzanymi w Lancecie a tym, czym się zajmują doktoranci tej placówki. Stępkowski nie ukrywa, że ma przyjaciół na WUM, którzy podpowiadają mu, jakie ma zastosować metody, żeby uzyskać jak najlepsze rezultaty. Opracował swoje standardy dotyczące zarówno hemodializy, jak i procedur związanych z transplantacjami nerek. Nie będzie się nimi dzielił, bo to jego know-how. Jest przekonany, że to, co robi, jest słuszne. Profesora Zbigniewa Religę także krytykowano, kiedy wykonywał pierwsze przeszczepy serca. On, Stępkowski, ratuje psie życia. Dla niego równie ważne, jak te ludzkie.
Doktor Neska-Suszyńska podnosi kolejny problem: jeśli jakaś procedura weterynaryjna nie jest standardowa, jeśli doświadczenia światowej medycyny weterynaryjnej każą być co najmniej ostrożnym, czy należy pozwolić na to, aby każdy lekarz weterynarii robił, co mu się podoba? Zadaję to pytanie Krajowej Izbie Lekarsko-Weterynaryjnej (KILW). Odpowiedź jest taka, że został powołany zespół, który ma zbadać sprawę. O aspekty etyczne pytam także prof. Józefa Szarka z Katedry Patofizjologii, Weterynarii Sądowej i Administracji Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Jego zdaniem problem tkwi w prawie, które nie dorosło do naszej rzeczywistości. A to stanowi, że lekarz weterynarii powinien zastosować wszelkie środki, aby ratować życie swoich pacjentów. Natomiast weterynarz, który ma prawo do wykonywania zawodu, nawet stosując nowatorskie techniki, nie eksperymentuje, ale leczy. Eksperymenty na zwierzętach są regulowane całkiem inną ustawą, lecz mający prawo do wykonywania zawodu weterynarza jej nie podlegają. Dlatego możliwa jest sytuacja, że weterynarz prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą, niemający ani zaplecza medycznego, ani stosownej wiedzy, będzie mógł bezkarnie powiedzieć właścicielom chorego na mocznicę psa, że podejmie się u niego transplantacji nerki. I nawet jeśli dawcą organu będzie zwierzę bezdomne, nawet jeśli operacja zakończy się katastrofą w postaci śmierci obu zwierząt – nikt nie poniesie konsekwencji. Oczywiście jest jeszcze KILW, ale ona działa tak samo, jak wszystkie branżowe sądy. Można się spodziewać, że postępowanie w sprawie Tosia – Bubu będzie się toczyło jeszcze długo. – Wierzę w to, że lekarze weterynarii będą postępować zgodnie z kodeksem etycznym przypisanym do ich zawodu – konkluduje prof. Szarek.
Natomiast redaktor naczelny „Magazynu Weterynaryjnego” dr Hubert Zientek ma problem: czy opublikować kolejny tekst dra Stępkowskiego dotyczący drugiej transplantacji nerki u psa. Ten pierwszy, który w 2014 r. zamieścili na swoich łamach, potraktowali jako ciekawostkę naukową. Teraz, kiedy problem wykroczył poza tę kategorię, ma dylemat. Izba Weterynaryjna doradza powściągliwość. I ja jestem za tym, żeby dogłębnie przemyśleć ten problem.