Polskie władze – jak twierdzą, w obronie dobrego imienia narodu – skłóciły się z Izraelem i Ukrainą, pisząc na kolanie ustawę o IPN. Izrael rozdmuchał sprawę do granic absurdu, tracąc względy jednego z najbardziej przyjaznych sobie państw w Europie.
Ukraina, ryzykując dobrymi relacjami z sojusznikami z Zachodu, buduje tożsamość m.in. na narodowym podziemiu, niechętnie oddzielając ziarna od plew. W Atenach setki tysięcy Greków gwałtownie protestuje, bo nie chce, by ich sąsiad nosił nazwę Macedonia. Dla Serbów jednym z argumentów przeciwko akceptacji niepodległego Kosowa jest fakt, że 628 lat temu przegrali na tamtych ziemiach krwawą bitwę z Turkami. W Mołdawii od czasu do czasu powraca dyskusja, czy z historycznego punktu widzenia Mołdawianie to oddzielny naród, czy też część narodu rumuńskiego. Węgrzy regularnie irytują wszystkich sąsiadów, rysując mapki kraju sprzed traktatu z Trianon z 1920 r. i masowo rozdając paszporty rodakom, którzy przez „Trianoni békeszerződés” znaleźli się na obczyźnie.
Szaleństwo? Część lewicy uznaje państwo narodowe za przeżytek i XIX-wieczny archaizm. A skoro tak, to umacniająca tożsamość narodową polityka historyczna jest zupełnie zbędna i przeciwskuteczna. Tyle że postulat rezygnacji z prowadzenia jakiejkolwiek polityki pamięci to utopia. Każde państwo ją prowadzi. Jakieś postaci i wydarzenia umieszcza się w uproszczonych siłą rzeczy programach nauczania historii w szkołach podstawowych, a coś się pomija. Kogoś umieszcza się na pomnikach i tabliczkach z nazwami ulic, a kogoś się z nich zrzuca.
Dotuje się jedne muzea i filmy historyczne, a inne niekoniecznie. W różnych krajach karze się za kłamstwo oświęcimskie, negowanie rzezi Ormian albo jej przypominanie, podważanie zasług konkretnych formacji zbrojnych, przypisywanie narodowi odpowiedzialności za niepopełnione zbrodnie, wydawanie „Mein Kampf”, rozpowszechnianie idei nazistowskich, faszystowskich albo komunistycznych. Przyznaje się do własnych zbrodni z przeszłości, traktując to jak katharsis, albo skrzętnie się je ukrywa w obawie przed oceną świata.
Wszystko to jest lub może być elementem polityki pamięci. A ta z kolei służy do kształtowania własnej marki, prowadzenia polityki informacyjnej (i dezinformacyjnej) na zewnątrz, wychowywania obywatelskiego kolejnych pokoleń i zapobiegania powtórzeniu błędów przodków. Tyle że warto pamiętać, iż polityka historyczna jest środkiem, a nie celem. Tak samo jak w przypadku wybierania kontrahentów w dostawach gazu, zawierania wojennych czy politycznych sojuszy, przyjmowania euro i uchodźców powinien decydować rachunek zysków i strat.
Tymczasem powstaje wrażenie, że w naszym regionie od Warszawy po Ateny i od Kijowa po Skopie i Jerozolimę zapanował determinujący całą politykę paradygmat „nie będzie obcy pluł nam w twarz”, chociaż ten obcy to bardzo często najbliższy sąsiad i dzisiejszy sojusznik. Godność żadnego z narodów nie ucierpi, jeśli polityka pamięci zostanie nieco ociosana, podheblowana, jeśli usunie się z niej kanty, które wbijają się w żebra sąsiadów.
Ukrainy nic by nie kosztowało, gdyby uznała, że chociaż Ukraińska Armia Powstańcza faktycznie walczyła o „samostijną” z Sowietami, to jednak byli wśród niej zbrodniarze, jak Dmytro Klaczkiwski czy Roman Szuchewycz. Gdyby w ustawach przyjętych w 2015 r. podczas wizyty Bronisława Komorowskiego w Kijowie zapisać, że ochrona pamięci bojowników o niepodległość Ukrainy nie dotyczy zbrodniarzy, burza byłaby znacznie mniejsza, bo słabiej uzasadniona. A taki zapis nie jest niemożliwy; widnieje choćby w ustawie, która przyznała upowcom status weteranów.
Polskie władze mogłyby zadać sobie pytanie o sens przyjmowania ustawy, której nie da się wykonać, kosztem relacji z partnerami. Grecja nie musiałaby sięgać po wydumane argumenty, że mniejszy i rozbity wewnętrznie sąsiad wyśle kiedyś wojsko na Saloniki tylko dlatego, że nosi nazwę „Makedonija”, która przypomina greckie słowo „Makiedonia”. Macedończycy mogliby zrezygnować z epatowania na każdym kroku „Aleksandarem Welikim”, skoro dla Greków to żaden „Aleksandar Weliki”, tylko „Aleksandros o Megas”.
Nawiasem mówiąc, Ateny i Skopie osiągnęły wstępny kompromis przewidujący, że Macedonia zachowa swoją nazwę, ale dostawi do niej jakiś przymiotnik typu „Północna” albo „Wardarska”. A potem na ulice weszli oburzeni Grecy, dla których nawet takie ustępstwo to zdrada na miarę mitycznej Apate. Bo w naszym Trójmorzu gorące głowy wciąż zbyt często ceni się mocniej niż kompromisy i decyzje podejmowane na chłodno. Tracimy na tym wszyscy.