Od dziecka jesteśmy socjalizowani, żeby się bać. Więc się posłusznie boimy. Tego, żeby nie utyć, nie zachorować, nie paść ofiarą przemocy - mówi w wywiadzie dla DGP Wojciech Burszta, antropolog i kulturoznawca, eseista i krytyk kultury, wykładowca Uniwersytetu SWPS.
Wojciech Burszta antropolog i kulturoznawca, eseista i krytyk kultury, wykładowca Uniwersytetu SWPS / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Mam wrażenie, że dziś boimy się bardziej niż nasi przodkowie w czasach pierwotnych. Oni mieli przed sobą proste wybory: zjeść lub zostać zjedzonym, zabić kogoś i przeżyć bądź odwrotnie. Nas, sytych i bogatych, zjada strach. W jednym z pana tekstów przeczytałam, że nasza epoka jest nowym średniowieczem...
Nie da się ukryć, że wraz z rozwojem cywilizacji liczba i natężenie lęków rosną. Pani mówi o kulturze zbieracko-łowieckiej, prehistorii ludzkości, o tych czasach zachowało się mało danych. Jednak te, które przetrwały, pozwalają sądzić, że naszym przodkom lęki również nie były obce. Te pierwotne, związane z kwestią przeżycia i reprodukcji rozumianej jako możliwość przekazania swojego DNA, jak i bardziej złożone, egzystencjalne. Przetrwało np. nieco masek, których ludzie używali przy rozmaitych okazjach. Już samo to możemy zinterpretować jako chęć ukrycia się przed niebezpieczeństwem. Albo próbę odstraszenia zła, które się gdzieś tam czaiło.
Można przypuszczać, że siła rażenia maski miała charakter magiczny, miała odstraszać nieszczęście, przeznaczenie.
Mogło tak być. Bo faktycznie liczyło się przeżycie. I do późnego średniowiecza sytuacja była prosta, w każdym razie jeśli chodzi o funkcjonowanie w grupie – w cenie było bohaterstwo, a nie demonstrowanie strachu. Samiec miał poważanie, jeśli był odważny, zwyciężał lub ginął w walce. Jednak ten imperatyw dotyczył warstw uprzywilejowanych. Wojowników, władców, duchownych, szlachty. Natomiast na pewno nie pospólstwa, które miało być uległe. I tę uległość wymuszano zastraszaniem. Warstwy uprzywilejowane – postrzegające siebie jako świadome podmioty życia społecznego – robiły wszystko, żeby tych swoich poddanych wpędzić w stupor, żeby żadnemu nie przyszło do głowy, że w jego życiu może chodzić o coś więcej niż o przetrwanie. Jednak nawet w przypadku tych możnych wszechobecny dziś strach przed śmiercią nie istniał. Ginięcie w boju było wpisane w los, uważano je za cenę życia. Panował determinizm – coś, los albo Bóg, decydowało o tym, co się wydarzy, a człowiekowi pozostawało jedynie bycie odważnym i przyjmowanie tego w pokorze. To się zmieniło dopiero wówczas, kiedy do świadomości ludzi weszło pojęcie ryzyka.
Ryzykiem było przecież uczestnictwo w wyprawach krzyżowych albo ścieranie się z wrogiem na swojej ziemi, żeby jej bronić.
Nie postrzegano tego wówczas w ten sposób. Po prostu – rzeczy działy się, tak jak od setek lat. Nadciągali wrogowie, trzeba było ich powstrzymać lub zginąć. Albo jechać tam, gdzie na nas czekali. Pojęcie ryzyka pojawiło się wraz z powstaniem bankowości, a także wraz z wyprawami geograficznymi. Te miały poszerzyć mapę znanego, ograniczonego do tej pory świata, w którym było może i niebezpiecznie, ale to ryzyko było przewidywalne. A teraz wszystko się skomplikowało: włożysz pieniądze do systemu, możesz zyskać, ale możesz również stracić. Płyniesz na wyprawę, lecz nie wiadomo, dokąd dopłyniesz. Możesz się wzbogacić, bo przywieziesz cenne przyprawy, ale jest opcja, że stracisz ładunek. Nasze życie przestało być zdeterminowane przez Opatrzność, zaczęło zależeć od wyborów.
Ludzie ryzykowali i kalkulowali zagrożenie od zawsze, nie potrzebowali banków, aby zrozumieć, że ich decyzje mogą mieć różne skutki.
To prawda, ale będę się upierał przy tym, że koincydencja tych dwóch elementów stanowiła przełom, jeśli chodzi o życie społeczne. Nasz strach miał zawsze dwa podłoża. Pierwsze zewnętrzne, kojarzone z obcymi, ich ingerencją w ustalony porządek. To byli Arabowie, Żydzi czy w ogóle innowiercy – dobrym przykładem jest reformacja i wojny religijne. Ci „obcy” chcieli zaburzyć porządek naszego świata, zrujnować wszystko, co bliskie i oswojone, a Kościół podżegał do walki, obudowywał wszystko religijnie. Do tych zagrożeń zewnętrznych dochodziły kolejne, płynące ze znanego otoczenia – a więc choćby epidemie, walki o władzę w najbliższym otoczeniu, czarownice. Jest takie źródło z XVI w. pt. „Catalogus haereticorum”, które zawiera 96 kategorii przeciwników i 432 odmiany herezji, które były źródłem obaw ówczesnych Europejczyków. Dodano jeszcze 32 „herezje nieokreślone”.
Na ile, pana zdaniem, te lęki były wyimaginowane, a na ile mające podstawy w rzeczywistości? Strach przed czarownicą był lękiem wdrukowanym przez ówczesną kulturę, jednak obawa przed ludźmi obcymi kulturowo i religijnie miała już inne podstawy.
Dla tamtych ludzi czarownica, która – jak wierzyli – miała wielką moc sprawczą, była równie realna jak to, że wojska obcych zbierają się pod umocnieniami miasta. I proszę zauważyć, że tak jest także dzisiaj – muzułmanie, a konkretnie dżihadyści, stanowią w Polsce zbiór pusty, co nie przeszkadza nam się ich śmiertelnie bać.
Naszymi strachami – nieważne czy realnymi, czy wyimaginowanymi – grają politycy. Zostajemy całkiem sami z natłokiem złych informacji, których nie jesteśmy w stanie zweryfikować.
Dlatego narasta trwoga, pogłębia się strach egzystencjonalny. I faktycznie, jest to tym bardziej dojmujące, że nie jesteśmy tak pochłonięci przez wspólnotę jak kiedyś. To ona dawała nam poczucie stabilności, niezmienności reguł. Już Jean-Paul Sartre powiedział, że człowiek jest sumą wszystkich swoich strachów, a człowieczeństwo polega na tym, w jaki sposób je okiełznamy.
Radzimy sobie z tym, jak umiemy. Zdrowo się odżywiamy, uprawiamy jogging, płacimy abonamenty firmom ochroniarskim.
W naszym języku, w przeciwieństwie do angielskiego, nie rozróżniamy poziomów tego zabezpieczenia. Anglicy mają na to dwa określenia. Pierwsze to security, mówiące o poczuciu bezpieczeństwa społecznego, pewnym dobrostanie. Drugie, safety, odnosi się do bezpieczeństwa fizycznego – żeby nikt na nas nie napadł, nie okradł, nie zrobił nam fizycznej krzywdy. Ale i tak, niezależnie od tego, w jakim języku się porozumiewamy, coś nam się pomieszało w głowach, jeśli chodzi o poziom zabezpieczenia. Pojęcie security – a więc np. to, że wspólnota, czyli państwo, zapewnia swoim obywatelom pewien poziom usług, dba o ich zdrowie czy zabezpieczenie emerytalne – stało się anachroniczne. Państwo opiekuńcze znalazło się w opozycji do państwa neoliberalnego, w którym każdy musi dbać o siebie sam. Świat skupił się na safety – budowaniu osiedli chronionych murami i zastępami facetów w mundurach, mamy prywatne ubezpieczenia zdrowotne, monitoring w każdym rogu, nagrywa się każdą naszą rozmowę.
Obawiam się, że za chwilę przykleją panu łatkę lewaka albo co gorsza pisiora. Proszę się zastanowić, zanim za chwilę zacznie pan opowiadać o Bogu.
W konserwatywnym postrzeganiu świata aspekt duchowy jest bardzo ważny: porządkuje świat, uśmierza lęki. Kiedyś religie były na to bardzo wyczulone. Do tego stopnia, że Grecy mieli swojego Dejmosa odpowiedzialnego za trwogę oraz jego brata Fobosa, bóstwo zarządzające strachem. U starożytnych Rzymian za strach odpowiadał Pallor, a za trwogę – Pavor. Trzeba docenić rolę strachu w życiu społecznym. To potężny czynnik motywujący. Dobrze jest więc mieć narzędzia do zarządzania nim, umieć, kiedy trzeba, odgonić od nas, a scedować na wroga.
Wspólne zagrożenie, podobnie jak wspólna religia, scalają społeczeństwo.
Dziś, niczym w feudalizmie, gdzie bezpieczeństwo fizyczne było najistotniejsze, fiksujemy się na safety. Bo proszę spojrzeć na badania opinii społecznej – czego baliśmy się pięć dekad temu, a czego obawiamy się dzisiaj. W latach 60. i 70. nikły procent respondentów obawiał się takich rzeczy jak choroba czy to, że zostaną okradzeni, bardziej leżało im na sercu zagrożenie globalne, np. wybuch III wojny światowej czy konflikt atomowy. A dziś czego się boimy?
Śmierci. To instynkt przetrwania zarządza naszymi zachowaniami.
W porównaniu z naszymi przodkami jesteśmy prawdziwymi Matuzalemami – nigdy wcześniej ludzie nie żyli tak długo. Ale to już nam nie wystarcza: mamy żyć jeszcze dłużej, ale w zdrowiu, bez bólu, bez zmartwień. Mamy być szczęśliwi, ale żeby to było możliwe, musimy coraz więcej konsumować, bo tylko konsumpcja daje nam zadowolenie. Więc musimy zrobić wszystko, żeby osiągnąć ów dobrostan. Przyjmować witaminy i inne suplementy diety, właściwie się odżywiać, regularnie robić badania. Żeby móc więcej zarobić i więcej konsumować. A koncerny zbijają majątek na tym naszym strachu. Bo ten można w cudownie prosty sposób zmonetyzować. Wystraszeni będziemy kupować cegły na jeszcze wyższe mury, płacić pensje dziadkom z SB, żeby patrolowali teren wokół nich, łykać jeszcze więcej witamin.
Co nie sprawi, że będziemy czuć się bezpiecznie. Zawsze znajdzie się coś, czego się będziemy mogli bać. Na przykład globalnego ocieplenia albo molestowania seksualnego. Pan się nie boi, że któraś ze studentek oskarży pana o zły dotyk albo lubieżne słowo?
Ja akurat popieram akcję #MeToo i zawsze będę po stronie krzywdzonych kobiet. Ale faktycznie, pojawił się nowy lęk, przynajmniej po męskiej stronie ludzkości, żeby – nawet wbrew intencjom – nie zostać posądzonym o niewłaściwe zachowanie. Panowie będą się musieli bardziej pilnować. Ale spokojnie, tego typu obawy dotyczą tylko części społeczeństwa. Tej mniejszej. Dla większości będą czymś wydumanym, jak dla nas średniowieczne czarownice. Ta większość ma swoje własne strachy, bo przez całe dekady była porzucona, a w każdym razie mniej uprzywilejowana. Nie bez powodu mamy dziś do czynienia z silnymi ruchami populistycznymi. To bunt porzuconych, którym kazano lizać lody przez szybę, bo nie mieli szans, aby uczestniczyć w życiu elit. Więc w pewnym momencie zaczęli się sami troszczyć o siebie i swoją kulturową tożsamość, którą uznali za zagrożoną. Dlatego to, co się dzieje w Europie, ta presja odejścia od wielokulturowości, jest niczym innym jak reakcją lękową – boimy się, że nastąpi kres kultury białego człowieka, że znów przyjdą obcy i zabiorą nam nasze kobiety. Na poziomie społecznym dużą rolę odgrywa nawyk strachu.
Przeczulenie na zagrożenia zewnętrzne wydaje się raczej świadectwem racjonalnej przenikliwości.
Biologicznie rzecz biorąc, strach jest racjonalny, lepiej przeszacować zagrożenie niż go nie docenić. Jednak mam na myśli to, że tymi naszymi strachami inni cynicznie grają, że od dziecka jesteśmy socjalizowani właśnie w tym kierunku, żeby się bać. Więc się posłusznie boimy. Tego, żeby nie utyć, nie zachorować, nie paść ofiarą przemocy. Tymczasem nasz współczesny świat w fizycznym aspekcie jest tak bezpieczny, jakim nie był nigdy wcześniej. To my staliśmy się bardziej tchórzliwi, podszyci strachem. I bardzo samotni w tych lękach. Inna sprawa, że boimy się nie tego, czego trzeba. A w każdym razie deklarujemy jakieś strachy zastępcze. Bo tym, co w rzeczywistości najbardziej nas rozkłada, jest niepewność. W socjalizmie, kiedy młody człowiek zatrudniał się w jakimś zakładzie i zaczynał swoją karierę zawodową, mógł domniemywać, że wyjdzie z tej właśnie firmy po iluś latach jako spełniony emeryt. Dziś jedyną stałą rzeczą jest nieprzewidywalność, a to budzi strach. A z tym radzimy sobie za pomocą różnych używek. Albo wypłakując się na kozetce psychoterapeuty. Nigdy dotąd psychologowie, coachowie, trenerzy różnej maści, ci wszyscy eksperci od strachu nie mieli tak dobrze w Polsce jak dzisiaj. No i te rzesze chętnych, by studiować psychologię – to także ludzie, którzy chcą znaleźć lekarstwo na swoje obawy. To próba wzniesienia kolejnego muru pomiędzy nami a groźnym światem. Ale jest to przelewanie Wisły sitem. Cywilizacja ma to do siebie, że napędza spiralę strachu. Jeśli znajdzie się panaceum na jedną chorobę, zaraz zostanie wymyślona druga i kolejna, żeby ludzie się bali i chcieli z niej leczyć. Na strachu poddanych się zarabia, więc w interesie współczesnych klas uprzywilejowanych jest to, żeby pospólstwo było równie zalęknione jak kiedyś chłopi pańszczyźniani. Wtedy łatwiej nim powodować. A jeśli poda się mu w odpowiedniej ilości kilka patriotycznych haseł, będzie gotowe walczyć i umrzeć za interesy tych bardziej świadomych. Grób Nieznanego Żołnierza jest piękną metaforą takiego poświęcenia.
Jednak brak strachu powodowałby, że zarówno życie pojedynczych ludzi, jak i całych społeczeństw byłoby zagrożone. Nie tylko fizycznie.
Kiedyś usiłowano wychowywać dzieci bezstresowo, bez negatywnych bodźców. Okazało się to niemożliwe. Musimy się bać, także po to, aby móc funkcjonować w grupie. Mówimy swojemu potomstwu: musisz zrobić to i to, nie możesz tego i tego, bo nie odniesiesz sukcesu, zmarnujesz sobie życie. Ucz się, dobrze zachowuj, dobrze wyglądaj. Na nasze podstawowe instynkty, które sprowadzały się do utrzymania przy życiu i przekazania naszych genów dalej, nałożyła się przez wieki patyna kultury. I to właśnie ona jest źródłem naszego cierpienia, gdyż musimy brać pod uwagę dużo więcej czynników ryzyka niż ludzie kiedyś.
I coraz szybciej się naszymi lękami zarażamy: w wielkiej sieci informacje rozprzestrzeniają się błyskawicznie.
Aspekty epidemiologiczne strachu opisali XIX-wieczni psychologowie francuscy – choćby to, w jaki sposób się multiplikuje w zbiorowości. I nie ma znaczenia, czy spotykamy się z innymi ludźmi osobiście, na ulicy, oko w oko czy tylko w sieci. Mechanizmy rozprzestrzeniania się strachu są identyczne. Zauważyła pani, że do języka potocznego wróciło słowo groza? Bo coś wisi w powietrzu, takie poczucie wielkiej zmiany, czasów ostatecznych. Pewnie jest to związane także z tym, że centrum świata przesuwa się coraz szybciej z naszego kontynentu w stronę Azji, a zwłaszcza Chin. Ludzie to wyczuwają, choć pewnie trudno by im było to zwerbalizować. Do tego dochodzą różne lęki technologiczne – korzystamy z coraz nowocześniejszych smartfonów, coraz szybszych komputerów, oglądamy filmy w 3D, ale nas to wszystko przeraża.
Oglądał pan serial „Black Mirror”? Świetnie opisuje tę ciemną technologiczną stronę naszej rzeczywistości.
Zawsze tak było, że popkultura odbijała nasze strachy, opisywała, ale głównie po to, żeby je jeszcze wzmagać. I zarobić. Jeśli przeanalizujemy filmy czy literaturę amery kańską z lat 50. i 60., okaże się, że przeważają tam wątki III wojny światowej, zagłady atomowej i zagrożenia sowietyzacją. A tego, czego faktycznie boją się współcześni, będzie się można dowiedzieć z analizy ich książek, filmów i wpisów na mediach społecznościowych. Za jakieś pół wieku. Oczywiście, jeśli ludzkość nie umrze do tej pory ze strachu.