Mamy austriacką sytuację. Teraz w Berlinie będzie jak w Wiedniu – lamentował jeden z niemieckich ekspertów po ogłoszeniu wyników wyborów do Bundestagu. W Niemczech, tak jak kiedyś w Austrii, rządy wielkiej koalicji sprawiły, że trzecią siłą polityczną stali się populiści. To nie pierwszy raz, kiedy nad Dunajem dzieją się rzeczy, które później powtarzają się w innych miejscach w Europie.
Dziennik Gazeta Prawna
W niedzielnych wyborach w Austrii populiści wygrają na pewno, choć nie wiadomo, z jakiej będą pochodzić partii. Populistycznymi hasłami posługują się tam już wszystkie główne ugrupowania. Nawet ci, którzy walczą z ksenofobią, korzystają z ksenofobicznej propagandy. Czy to zapowiedź kolejnych nowości, które czekają resztę Europy?
Nieco ponad sto lat temu Wiedeń był miastem, gdzie narodziły się idee decydujące o losach Europejczyków w XX w. To tam Theodor Herzl ogłosił manifest „Państwo żydowskie”, który doprowadził do powstania ruchu syjonistycznego, a w konsekwencji państwa Izrael. W tym samym czasie rozwijał się tam polityczny antysemityzm, w którego kręgu oddziaływania znalazł się Adolf Hitler. To również wtedy w Wiedniu swoje teorie ogłaszał Zygmunt Freud, a zapoczątkowana przez niego psychoanaliza okazała się zupełnie nowym spojrzeniem na człowieka. Wreszcie to wiedeński modernizm zrewolucjonizował architekturę, malarstwo i inne dziedziny sztuki.
Oczywiście Wiedeń był wówczas wielką europejską metropolią, stolicą monarchii Habsburgów i narodowościowym tyglem, gdzie ścierały się ze sobą najróżniejsze prądy i zjawiska, które promieniowały na resztę kontynentu. A teraz? Teraz to trochę zbyt duże miasto na tak małą republikę, która w Polsce wydaje się nieważna, a jej polityka nudna. Niesłusznie. Bo genius loci działa nad Dunajem nadal i wyprzedza to, co dzieje się gdzie indziej. Taka Conchita Wurst z pewnością mogłaby coś o tym zaśpiewać.
Polakom nie chce się pracować, co najlepiej widać na przykładzie Lecha Wałęsy, który zrobił się bardziej szeroki niż wysoki” – mówił na początku lat 90. Jörg Haider, lider Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ). Wówczas w wielu miejscach na świecie panowała moda na Polskę, dzięki czemu mogliśmy zredukować nasz dług zagraniczny, przyciągać międzynarodowe inwestycje i skutecznie aspirować do NATO i UE. Takiej mody nie było w Austrii, gdzie Polacy uważani byli za część imigranckiej fali, która miała zalać alpejską republikę. Wielu Polaków chciało tam pracować i mieszkać, ale wtedy przeważnie nie mogli tego robić legalnie. Zanim staliśmy się tam turystami pożądanymi przez narciarskie kurorty, długo uważani byliśmy za tych, którzy chcą osłabić, a być może nawet zniszczyć austriackie państwo socjalne.
Jörg Haider wyczuł te nastroje i „odpowiednie dał rzeczy słowo”. Nacjonalistyczna retoryka świetnie pasowała do nowego charakteru FPÖ, która zrywała ze swoimi liberalnymi korzeniami. Populizm co prawda izolował partię Haidera na europejskich salonach, ale docierał pod austriackie strzechy. Ten marsz austriackich populistów po władzę trwał dekadę, aż w 1999 r. FPÖ stała się drugą siłą polityczną nad Dunajem i wreszcie mogła wejść do rządu. Działo się to, zanim ktokolwiek mógł śnić o Marine Le Pen, Gercie Wildersie w Holandii czy niemieckiej AfD. Zresztą ich sukcesy w porównaniu z osiągnięciami ideowych towarzyszy z Austrii wciąż pozostają nieporównywalnie mniejsze.
Kiedy na początku tego wieku w Wiedniu powstał rząd z udziałem prawicowych populistów, Austria była nowym krajem w Unii Europejskiej. W niektórych stolicach starych państw członkowskich budziło to mocno negatywne skojarzenia z przeszłością i doszło nawet do dyplomatycznego bojkotu Wiednia. Ta presja nie przyniosła jednak ani politycznych, ani edukacyjnych efektów. Populiści pojawili się w całej Europie, a po niedzielnych wyborach znów zapewne będą rządzić w Austrii.
„Chcę zagoić tę żywą ranę i dać Tyrolowi szansę, by znów się zjednoczyć” – mówił w zeszłym roku w wywiadzie dla włoskiego dziennika „La Repubblica” Heinz-Christian Strache, obecny lider Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ). Południowy Tyrol, czy – jak mówią Włosi – Górna Adyga, znalazł się w granicach Italii po I wojnie światowej. Niemieckojęzyczni mieszkańcy długo nie mogli się z tym pogodzić, ale status autonomii i otwarte granice w ramach UE rozwiązały problem. Jednak nie dla przewodniczącego FPÖ. Postulat rewizji granic okazał się dla niego na tyle ważny, że ujawnił go podczas zeszłorocznej kampanii prezydenckiej, kiedy jego kandydat miał wielkie szanse zostać prezydentem republiki i zabiegał o głosy umiarkowanych wyborców. Ostatecznie zwyciężył reprezentant centrolewicy, ale tylko dzięki nadzwyczajnej mobilizacji pozostałych partii i środowisk. Teraz Heinz-Christian Strache ma szansę, by nadrobić tamtą porażkę i już jako członek rządu realizować swój program.
Jeszcze do wiosny tego roku populistyczna FPÖ była liderem austriackich sondaży. Renesans swojej popularności zawdzięczała kryzysowi migracyjnemu w 2015 r., kiedy setki tysięcy uchodźców i imigrantów wędrowały przez Bałkany do Niemiec. Opozycyjni wolnościowcy znów domagali się od rządu w Wiedniu radykalnych działań w walce z napływem obcych, co podobało się wielu wyborcom. Obecnie odsetek cudzoziemców w Austrii przekracza 15 proc. i należy do najwyższych w UE. Nic więc dziwnego, że obawy przed wynarodowieniem są tam tak duże – tym bardziej że istniały już w latach 90., kiedy ten wskaźnik był trzykrotnie niższy. Mimo takiej politycznej koniunktury poparcie dla FPÖ nagle się załamało. Stało się to wiosną, kiedy na czele Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) stanął młody polityk, który przejął antyimigranckie hasła od populistów.
„Imigracja zmieniła w ostatnich latach nasz kraj na gorsze. Musimy bronić naszych austriackich wartości, a przybysze muszą się do nich dostosować” – mówi na wyborczych wiecach przewodniczący ÖVP Sebastian Kurz. Ten 31-letni polityk już od czterech lat jest ministrem spraw zagranicznych Austrii, a od wiosny szefem partii. To właśnie jego młodzieńcza energia i antyimigracyjna retoryka ożywiły austriackich chadeków. Wcześniej z głosowania na głosowanie tracili oni wyborców i groził im los wiecznie mniejszego partnera w kolejnych rządach kierowanych przez socjaldemokratów.
Mimo że Austriacka Partia Ludowa należy do tej samej rodziny politycznej co CDU Angeli Merkel, to od dawna jej politycy dystansują się od programu otwartych granic, jaki jeszcze do niedawna realizowała niemiecka kanclerz. Sebastian Kurz chwali się dziś, że to właśnie dzięki niemu zamknięto szlak bałkański dla migrantów. To za sprawą jego partii rząd w Wiedniu faktycznie wycofał się z porozumienia o relokacji uchodźców w ramach UE z 2015 r. Wówczas Austria zgodziła się przyjąć prawie dwa tysiące osób z Włoch i Grecji, by ostatecznie wiosną tego roku zaakceptować przybycie 50 osób, z czego do tej pory przyjęto 15. Mocne słowa i twarda postawa przeciw „migracyjnemu szaleństwu” podobają się Austriakom, których około 33 proc. chce w niedzielę zagłosować na partię Sebastiana Kurza. Sprawiłoby to, że zostałby on najmłodszym kanclerzem w historii tego kraju.
Efekt Kurza przytłoczył pozostałe partie, które nie wiedziały, jak odpowiedzieć na jego ekspansję. Populiści z FPÖ ogłaszali desperacko, że to oni są oryginałem, a chadecki polityk jako neofita tylko ich kopiuje. Na bardziej wyrafinowany sposób walki z obecnym ulubieńcem austriackich mas wpadli socjaldemokraci, kierowani przez obecnego kanclerza Christiana Kerna. Wynajęci przez nich ludzie rozpoczęli kilka miesięcy temu internetową akcję pozornie wspierającą Sebastiana Kurza. Na facebookowym profilu, utrzymanym w stylistyce partii chadeckiej, zabiegali o poparcie dla niego i promowali jego hasła, które z czasem zaczęły się przekształcać w coraz bardziej radykalne postulaty. „Tylko zamknięcie islamskich przedszkoli pozwoli uniknąć zamachów terrorystycznych w Wiedniu” – apelowali. Domagali się również zablokowania przez wojsko granicy z Włochami, skąd do inwazji do Austrii miało szykować się dziesiątki tysięcy imigrantów. Mimo że ÖVP i sam Kurz odcinali się od tych internetowych „fanów”, nikt im nie wierzył.
Również nikt nie wierzył populistom z FPÖ, że to nie oni stoją za kontrakcją pt. Prawda o Sebastianie Kurzu. Na tym fanpage’u przedstawiano chadeckiego lidera sondaży jako marionetkę w rękach partyjnego establishmentu, który tylko udaje austriackiego patriotę, a tak naprawdę jest przyjacielem muzułmanów i wykonuje rozkazy miliardera George’a Sorosa. Wszystko to uzupełnione było o rasistowskie i antysemickie sugestie.
Dopiero niedawno okazało się, że za jednymi i drugimi kampaniami stali socjaldemokraci, którzy wynajęli ludzi od czarnego PR w internecie. Ich działania miały skłócić starych i nowych populistów z obydwu partii i zniechęcić umiarkowanych wyborców do popierania Sebastiana Kurza. Sprawę ujawniły liberalny tygodnik „Profil” i konserwatywny dziennik „Die Presse”, po tym jak w sierpniu pod zarzutem prania brudnych pieniędzy aresztowano w Izraelu Tala Silbersteina, przedsiębiorcę i działającego w wielu krajach eksperta od kampanii wyborczych. Okazało się wtedy, że to on stał za działaniami przeciw Kurzowi, a internetowe i inne usługi zlecili mu socjaldemokraci – za ponad pół miliona euro.
Ten skandal znacząco osłabił socjaldemokratów z SPÖ, którzy mogą teraz liczyć na około 23 proc. głosów, czyli zdecydowanie mniej niż liderujący chadecy i nieco mniej niż wolnościowcy z FPÖ. To o wiele za mało, by myśleć o powyborczej koalicji z Zielonymi czy liberałami, którzy nad Dunajem mogą zdobyć po kilka procent głosów. Wiele wskazuje teraz na to, że nowy rząd w Wiedniu stworzą dwie prawicowe partie, a socjaldemokraci znajdą się w opozycji. Taka konstelacja to w Austrii anomalia, bo po II wojnie światowej tylko dwaj kanclerze mogli tam rządzić bez wsparcia centrolewicy. Dla prawicowych polityków będzie to okazja, by przebudować istniejący od dziesięcioleci model tamtejszego państwa socjalnego.
Telewizyjne debaty między liderami chadeków z ÖVP i prawicowych populistów z FPÖ pokazały, że to, co ich różni, to nie kierunki polityki, lecz jedynie akcenty i styl. Sebastian Kurz nie jest tak krytyczny wobec UE, podczas gdy Heinz-Christian Strache chce poczekać na konsekwencje brexitu, by zobaczyć, jakie powinno być miejsce Austrii w Unii. Z Rosją obydwaj chcą blisko współpracować, przy czym Kurz zamierza znosić sankcje stopniowo, a Strache chciałby zrobić to natychmiast oraz uznać aneksję Krymu. Ich opinie w tych sprawach mają o tyle znaczenie, że w drugiej połowie 2018 r. to Austria będzie kierować pracami Unii Europejskiej.
Duetowi Kurz-Strache nie przeszkadza to, że w tym układzie szefem będzie o 17 lat młodszy Kurz, ani też to, że Strache dotąd mało przekonująco wytłumaczył się z działalności w młodzieżówkach neonazistowskich. Niedawno Sebastian Kurz ogłosił, że niedzielne głosowanie to nie tylko wybory do parlamentu, lecz także narodowe referendum o tym, czy „w Austrii chcemy Silbersteinów”. Okazało się, że ta przypominająca lata 30. retoryka mogła przypaść do gustu nie tylko Strachemu i jego tradycyjnym wyborcom. Skorzystał z niej też jeden z liderów lewicowo-liberalnej opozycji, który również chce tak zmienić Austrię, by stała się „wolna od Silbersteinów”. Czy w Austrii znów powstają scenariusze dla reszty Europy?