Po niepodległościowym głosowaniu w Katalonii spodziewano się, że Barcelona i Madryt zaczną szukać kompromisu. Starcia z policją mogą jednak zahamować ten proces. Hiszpański rząd przegrał to referendum jeszcze zanim zaczęto liczyć głosy. Albo nawet zanim pierwsze z nich wrzucono do urn. Co z tego, że w świetle prawa referendum jest niezgodne z konstytucją, zatem nielegalne, skoro w świat poszły obrazy funkcjonariuszy Guardia Civil rozpędzających pałkami ludzi, którzy chcieli wziąć udział w plebiscycie na temat przyszłości swego kraju, i poturbowanych leżących na chodnikach?
Lub policjantów wkraczających o świcie do komisji wyborczych i wynoszących z nich w czarnych skrzyniach skonfiskowane karty do głosowania? Albo strażaków formujących żywy kordon, żeby im w tym przeszkodzić?
Po południu władze katalońskie podały, że w starciach rany odniosło 465 osób, choć zapewne nie jest to jeszcze ostateczny bilans. Jeśli rano ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy i jak głosować, to nawet mając krytyczny stosunek do rządu Carlesa Puigdemonta, te sceny pomogły się ich pozbyć. Jeśli ktoś uważał, że secesję Katalonii da się powstrzymać, to będzie musiał zmienić zdanie. Może nie nastąpi to od razu, może rozwód potrwa miesiące albo nawet kilka lat, ale wczorajszy dzień zostanie zapamiętany jako punkt zwrotny w skomplikowanych dziejach relacji Barcelony z Madrytem.
Mimo porannych zamieszek, większość punktów wyborczych była otwarta. Wczesnym popołudniem katalońskie władze podawały, że w ponad 70 proc. referendum odbywa się bez przeszkód. Później ta liczba przekroczyła 90 proc. Szkoła La Llacuna del Poblenou w centrum Barcelony była jednym z takich właśnie punktów. Dwóch stojących na przeciwnym rogu funkcjonariuszy z katalońskiej policji Mossos de Esquadra mówi, iż tu od rana było spokojnie i nic niezwykłego się nie wydarzyło. Niezwykła była tylko kolejka, która była tak długa, że musiała zakręcać dwukrotnie. Wczesnym popołudniem, aby oddać głos, trzeba było poczekać 20–30 minut.
Jednym z wolontariuszy, którzy próbują trochę uporządkować kolejkę, jest Albert Arnau. To jego pierwsze głosowanie, bo dopiero przed kilkoma dniami skończył 18 lat. – Przyszedłem po prostu zagłosować, ale jest tylu chętnych, że organizatorom brakuje ludzi, więc postanowiłem pomóc. Oczywiście, że głosowałem za niepodległością. Dlaczego? Po pierwsze, mamy własny język, własne zwyczaje, jesteśmy innym narodem. Po drugie, chodzi o pieniądze. Dwadzieścia procent naszego dochodu oddajemy do Madrytu, a dostajemy z powrotem znacznie mniej. Hiszpania jest w strefie euro tylko dzięki Katalonii. Jako niepodległe państwo będziemy radzić sobie znacznie lepiej. Po trzecie – polityka. Partią Ludową rządzą potomkowie frankistów i zachowują się tak jak oni – wyjaśnia. Jego komentarze na temat finansów i Partii Ludowej są pewnym uproszczeniem, ale oddają nastroje Katalończyków. Te trzy sprawy przewijają się najczęściej. Do porównań z czasami Francisco Franco bardziej uprawniona jest Trini Gimeno. – Wtedy byłam bardzo młoda i nie wszystko tak dobrze rozumiałam, jak teraz. Polityka Madrytu jest ważna, ale dla mnie głównym argumentem jest gospodarka. Choć mam świadomość, że niepodległość nie przyjdzie jutro. Dzisiejszy dzień to dopiero początek, pierwszy krok – mówi będąca już na emeryturze kobieta. – Najważniejsze jest, żeby dziś zagłosować. Możemy się różnić, możemy mieć inne zdanie na temat polityków, ale trzeba głosować. Mam prawo do tego, by wyrazić swoje zdanie przy urnie, więc przyszedłem to zrobić – przekonuje z kolei Josep, pięćdziesięciokilkuletni urzędnik. Nie odpowiada wprost na pytanie, czy głosował za czy przeciw niepodległości, ale łatwo się tego domyśleć.
Kataloński rząd zachęcał wszelkimi sposobami do głosowania, partie przeciwne secesji wzywały do jego zbojkotowania, więc w ciemno można założyć, że większość stojących w kolejkach przyszła tu mając w głowie słowo „Independencia”. Ostre interwencje hiszpańskiej policji i padający rano deszcz też nie były zachętami dla przeciwników secesji.
Zresztą nie tylko po zachowaniach przed punktami do głosowania można było wyczuć nastrój. Nie ma praktycznie domu, na którym na balkonie bądź w oknie nie wisiałaby przynajmniej jedna katalońska flaga – senyera, czyli poziome żółte i czerwone pasy (oficjalna flaga regionu), ale częściej używana od lat przez zwolenników niepodległości estelada z białą gwiazdą na niebieskim trójkącie w lewej części pasiastej flagi. Hiszpańskich flag na budynkach było kilka. I to nie kilka na jednym budynku czy na jednej ulicy, lecz kilka w mieście. O ile jeszcze w sobotę można było na ulicach Barcelony spotkać przechodzące grupki zwolenników pozostania w składzie Hiszpanii (lub Hiszpanów, którzy przyjechali tu, aby wyrazić swój sprzeciw wobec secesji) noszących hiszpańskie flagi, to w dniu głosowania już ich prawie nie było. Biorąc pod uwagę ostrą interwencję władz w Madrycie, pewnie nie byłby to najbezpieczniejszy pomysł. Wyjątkiem był Placa de Catalunya, gdzie odbyła się nawet demonstracja przeciwników niepodległości (podczas której spalono esteladę, co raczej nie pomoże w odbudowywaniu relacji między Barceloną a Madrytem).
Senyery i estelady w wyjątkowo dużej ilości miały powiewać podczas ligowego meczu piłkarskiej ekstraklasy między FC Barcelona a UD Las Palmas. Fakt, że domowy mecz klubu będącego symbolem katalońskich dążeń niepodległościowych wypadł akurat w dniu referendum, był albo szczególnym zbiegiem okoliczności, albo czyimś niedopatrzeniem, bo wiadomo, że na mecz kibice przygotowali okolicznościową oprawę. Nie została ona zaprezentowana, bo na wieść o porannych zamieszkach władze barcelońskiego klubu zwróciły się do władz ligi o przełożenie terminu rywalizacji. Zgody na to nie było, więc spotkanie się odbyło przy pustych trybunach. Barcelona wygrała 3:0. Zbieg okoliczności tym większy, że tego samego dnia wypadł w Madrycie mecz znienawidzonego w Katalonii Realu z innym barcelońskim klubem – Espanyolem, któremu kibicują monarchiści i zwolennicy unitarnej Hiszpanii. Tam katalońskich flag na pewno nie było.
– To, że przetrwaliśmy jako naród, w ogóle jest cudem, biorąc pod uwagę, jak długo byliśmy pozbawieni państwa. Jeszcze 10 lat temu niepodległość nie była tematem, o którym się dyskutowało na poważnie, popierało ją kilkanaście procent osób. Ale kryzys gospodarczy i opór hiszpańskich władz, które odmawiały rozmów o prawach Katalończyków, spowodowały, że sytuacja się zmieniła i jesteśmy w tym punkcie, gdzie jesteśmy. Otworzyło się okno możliwości i to jest moment, który musimy wykorzystać – mówi Montse Taboada z Assemblea Nacional Catalana (Zgromadzenie Narodowe Katalonii – wbrew nazwie nie ma nic wspólnego z parlamentem, lecz jest ponadpartyjną organizacją, którą działa na rzecz niepodległości). Najbardziej znana jest z tworzenia wielkich ludzkich łańcuchów ciągnących się przez całą Katalonię wzdłuż wybrzeża – czyli przez 400 kilometrów – w dniu jej święta narodowego. Kilka lat temu w takim łańcuchu wzięło udział ok. 1,6 mln osób. Jak na organizację założoną w 2011 r. wynik bardziej niż imponujący, podobnie jak liczba 40 tys. członków i dwa razy tyle wolontariuszy. Podczas rozmowy w sobotni wieczór, na kilka godzin przed referendum, Montse Taboada była przekonana, że głosowanie przebiegnie spokojnie i mimo zawoalowanych gróźb ze strony Madrytu do żadnych incydentów nie dojdzie. Po wczorajszym referendum może się okazać, że lada dzień będą tworzyć nowy łańcuch.