Bruksela sceptycznie podchodzi do propozycji Londynu. Wątpi, czy w październiku uda się rozpocząć negocjacje ws. umowy handlowej.



Wielka Brytania i Unia Europejska rozpoczęły wczoraj w Brukseli kolejną turę negocjacji na temat warunków brexitu. Choć odbywają się one po tym, jak rząd Theresy May opublikował pierwsze z serii dokumentów precyzujących brytyjskie stanowisko w kluczowych sprawach i przedstawiających propozycje na przyszłość, tym razem żadna ze stron nie spodziewa się, by nastąpił przełom w rozmowach.
– Dla Zjednoczonego Królestwa celem w nadchodzącym tygodniu jest popchnięcie naprzód technicznych rozmów we wszystkich obszarach. Chcemy zamknąć punkty, w których się zgadzamy, zagłębić się w punkty, w których się nie zgadzamy, i osiągnąć dalszy postęp we wszystkich sprawach. Ale aby było to możliwe, potrzebna jest elastyczność i wyobraźnia z obu stron – oświadczył przed przylotem do Brukseli główny brytyjski negocjator David Davis. Ostatnie zdanie było lekką aluzją do dość sceptycznej reakcji unijnych polityków na brytyjskie propozycje przyszłych relacji.
W ostatnich dwóch tygodniach kierowane przez Davisa ministerstwo ds. wystąpienia z Unii Europejskiej zaczęło publikować dokumenty szczegółowo wyjaśniające, jak według Londynu miałyby wyglądać przyszłe relacje.
Pierwszy z nich dotyczy umowy celnej, a następne statusu granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii, zwierzchnictwa Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, współpracy w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości oraz wymiany i ochrony danych osobowych.
Są one odpowiedzią na pojawiające się od czasu czerwcowych przedterminowych wyborów parlamentarnych sugestie, że Londyn nie wie za bardzo, jakiego brexitu chce, i jest słabo przygotowany do negocjacji. Zwłaszcza dokument poświęcony unii celnej sygnalizuje gotowość do kompromisu, bo zaproponowano dwa warianty porozumienia celnego – z bardzo uproszczonymi procedurami celnymi lub w ogóle znoszącego granicę celną między Wielką Brytanią a UE, a na dodatek jeszcze około dwuletni okres przejściowy, w którym handel odbywałby się na dotychczasowych warunkach.
Mimo że te propozycje świadczą o tym, że rząd Theresy May odchodzi od zapowiadanego na początku roku twardego brexitu, Bruksela przyjęła je mało entuzjastycznie. Główny unijny negocjator Michel Barnier przypomniał, że rozmowy o przyszłych relacjach można będzie zacząć dopiero wtedy, gdy osiągnięty zostanie znaczący postęp w kwestii warunków wystąpienia, a pod koniec ubiegłego tygodnia podkreślił, że stanowisko Unii w sprawie brexitu było „jasne i transparentne od pierwszego dnia”, zaś Guy Verhofstadt, który w negocjacjach reprezentuje Parlament Europejski, nazwał brytyjskie propozycje fantazją. Nic zatem dziwnego, że wczoraj w Brukseli nie było przesadnego optymizmu co do postępu w negocjacjach.
Na najpoważniejszy punkt sporu wyrastają teraz finansowe zobowiązania Wielkiej Brytanii wobec Unii (wyjście z UE nastąpi przed końcem obecnej perspektywy budżetowej, więc brak brytyjskich płatności tworzyłby w unijnym budżecie zauważalną dziurę, a niektóre programy uzgadniane są z jeszcze większym wyprzedzeniem).
Londyn pogodził się już wprawdzie z tym, że jakiś rachunek będzie musiał zapłacić – a przed zeszłorocznym referendum zwolennicy brexitu obiecywali wyborcom, że z chwilą wyjścia z UE wszelkie płatności do Brukseli ustaną – ale rozbieżności wciąż są duże. W zeszłym tygodniu przyznał to nawet minister spraw zagranicznych Boris Johnson, który takie deklaracje właśnie składał.
Według brytyjskiej prasy Londyn jest skłonny zapłacić do 40 mld euro, ale unijni politycy mówią o 60–100 mld euro. A bez postępu w kwestii finansów – oraz statusu obywateli już mieszkających na terytorium drugiej strony i granicy z Irlandią – nie będzie możliwe rozpoczęcie rozmów o przyszłych relacjach, które Wielka Brytania chciałaby zacząć jak najszybciej.
– Myślę, że realnym terminem na rozpoczęcie rozmów o przyszłych relacjach handlowych jest październik. Liczymy, że państwa Unii Europejskiej na październikowym szczycie uznają, że nastąpił wystarczający postęp w negocjacjach o warunkach wystąpienia i rozmowy o przyszłych relacjach będą mogły się zacząć od razu – mówi nam David Wallace, p.o. zastępca szefa misji w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie.
Ale coraz częściej pojawiają się wątpliwości, czy październikowa data jest realna. Barnier miał ponoć powiedzieć unijnym dyplomatom, że wobec braku wystarczającego postępu w negocjacjach bardziej prawdopodobny staje się grudzień. To jednak powoduje, że i tak bardzo napięte terminy stają się nierealne. Wielka Brytania opuści Unię Europejską 29 marca 2019 r., ale porozumienie musi zostać osiągnięte kilka miesięcy wcześniej, tak aby był czas na jego ratyfikowanie. A biorąc pod uwagę, że negocjowanie przez Unię Europejską umów handlowych z państwami trzecimi zajmuje lata, kilkumiesięczny termin na rozmowy z Wielką Brytanią wydaje się niemożliwy do osiągnięcia.
– Negocjowanie umów o wolnym handlu może być długie i skomplikowane, ale w tym wypadku powinno być łatwiejsze, bo między Wielką Brytanią i Unią Europejską już teraz nie ma ceł, więc nie chodzi o to, ile i gdzie można obniżyć, lecz o to, by ich nie wprowadzać – zwraca jednak uwagę David Wallace.
Pewną nadzieją dla Londynu może być też podana przez „Daily Telegraph” informacja, że pomiędzy państwami Unii pojawiają się rozdźwięki w kwestii tego, kiedy zacząć rozmowy o umowie handlowej, a część z nich – w tym Francja – skłonna jest poprzeć październik. Warunkiem miałoby być to, że Wielka Brytania płaciłaby składki członkowskie w okresie przejściowym, czyli wtedy gdy handel będzie obowiązywał na dotychczasowych warunkach.
Swoje trzy grosze do okresu przejściowego dodała tymczasem opozycyjna Partia Pracy, która w niedzielę oświadczyła, że chce, by Wielka Brytania pozostała w unii celnej oraz jednolitym unijnym rynku nawet jeszcze przez cztery lata po formalnym wyjściu z UE. A to oznacza, że okres przejściowy przeciągnąłby się na następną kadencję parlamentu, kiedy rządzić mógłby już ktoś inny, mający inne stanowisko w kwestii całego brexitu.
Żadna ze stron nie spodziewa się przełomu w rozmowach