Niemieckie organizacje dziennikarskie i politycy krytykują cofnięcie niektórym dziennikarzom przyznanych wcześniej akredytacji na obsługę szczytu G20 w Hamburgu. Rząd wyjaśnia, że decyzja została podjęta "ze względu na bezpieczeństwo".

Telewizja publiczna ARD podała we wtorek, że do centrum prasowego w Hamburgu nie wpuszczono 32 z 5 101 akredytowanych dziennikarzy. W głównym wydaniu wieczornych wiadomości pokazano, że policjanci przepuszczali tylko tych przedstawicieli mediów, których nazwiska nie znajdowały się na "czarnej liście".

Szef organizacji "Reporterzy bez granic" Michael Rediske nazwał sposób traktowania dziennikarzy "niesłychanym napiętnowaniem".

"Dziennikarze są sprawozdawcami, a nie zadymiarzami" - powiedział przewodniczący Niemieckiego Związku Dziennikarzy (DJV) Frank Ueberall. Jego zdaniem decyzje wobec dziennikarzy zostały podjęte w sposób "samowolny" - bez uzasadnionego powodu. Ueberall zarzucił policji stosowanie fizycznej przemocy wobec dziennikarzy.

Polityk Zielonych Cem Oezdemir określił cofnięcie akredytacji "niedopuszczalną ingerencją w wolność mediów".

Dwaj poszkodowani decyzją władz dziennikarze byli przed szczytem w Hamburgu zatrzymani na terenie Turcji. ARD sugeruje, że decyzja o odebraniu im akredytacji mogła mieć związek z zastrzeżeniami zgłoszonymi przez tureckie służby.

"Gdyby okazało się, że to interwencja tureckiego wywiadu doprowadziła do odebrania akredytacji, to rząd musi jak najszybciej i jak najdokładniej wyjaśnić kulisy tego skandalu" - oświadczył wiceszef liberalnej FDP Wolfgang Kubicki.

Rzecznik rządu Steffen Seibert zapewnił, że decyzje o odebraniu akredytacji były podyktowane własnymi informacjami niemieckich służb. Federalny Urząd Prasy (BPA) musi traktować poważnie uwagi ze strony służb - zaznaczył rzecznik.

Z Berlina Jacek Lepiarz (PAP)