Niemal każda wizyta prezydenta USA w Polsce była dla nas emocjonalnym ekwiwalentem uczuć, jakie wiążą się zwykle z przybyciem długo niewidzianego rodzica.
Magazyn DGP 30.06.2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
W książce „Koniec hegemonii Ameryki” (2008) amerykański dziennikarz i intelektualista Fareed Zakaria pisze, że najprościej zrozumieć krajobraz polityczny świata przełomu XX i XXI w. przez pryzmat głośnego konfliktu o Pietruszkę. W 2002 r. na maleńkiej i niezamieszkanej wyspie w okolicach Gibraltaru zwanej Perejil, czyli właśnie Pietruszka, pojawiło się 12 żołnierzy marokańskich, którzy wbili tam swoją narodową flagę. Nie spodobało się to Hiszpanom uważającym, że wysepka należy do nich. Momentalnie wysłali 75 żołnierzy, którzy posłali Marokańczyków do domu, i wbili w ziemię aż dwie hiszpańskie flagi. Maroko uznało to za akt agresji; młodzież na ulicach Rabatu krzyczała, że za pokrytą pietruszką wyspę będą przelewać krew, podczas gdy wokół wysepki pojawiły się helikoptery i okręty hiszpańskie.
Konflikt dotyczący skrawka lądu, na którym pasą się kozy, był może niespodziewany i absurdalny, ale domagał się rozwiązania. Naturalnym mediatorem były ONZ, Unia Europejska czy choćby Francja, która miała z oboma krajami przyjazne stosunki, ale to USA musiały zakończyć spór. Zakaria cytuje Colina Powella, ówczesnego sekretarza stanu, który z rozbawieniem wspominał: „Myślałem sobie: co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego Stany Zjednoczone są nagle w samym środku tej kabały? (...) Postanowiłem szybko doprowadzić do kompromisu (...) W basenie Morza Śródziemnego był już późny wieczór, a moje wnuki miały zaraz wpaść do nas popływać”. Powell wysłał kilka faksów i mediacje się skończyły, zanim jego wnuki zdążyły porządnie naciągnąć na głowy czepki.
Tato przyjeżdża
Historia Pietruszki, choć marginalna, trafnie podsumowuje ówczesną pozycję Ameryki w świecie: była ona niczym sprawiedliwy i charyzmatyczny ojciec, który spogląda z wysokości na kłótnie niesfornych dzieci i potrafi skutecznie posłać je do łóżka, nie przerywając przy tym codziennych zajęć. Jeśli byli tacy, którym ten obraz wydawał się z gruntu fałszywy, a ojcowski image Ameryki jedynie maską nałożoną na chciwy imperializm, to na pewno nie byli to Polacy. My całą swoją tożsamość jako najpierw pretendującego do wolności, a potem wolnego gracza na arenie międzynarodowej oparliśmy właśnie na posiadaniu amerykańskiego taty.
Tyle rodzajów ojcostwa, ilu ojców, ale ten nasz jest freudowskim stereotypem. Jest wielki i silny, ma na głowie ważniejsze sprawy, więc rzadko bywa w domu. Nawet gdy na nas nie patrzy, a zwykle nie patrzy, my wciąż czujemy na sobie jego spojrzenie i pytamy siebie: zmarszczyłby teraz brwi czy by się uśmiechnął? Gdy wpadniemy w tarapaty, na pewno przybędzie, by nas uratować. A gdy w końcu przypłynie z dalekich mórz, to wreszcie spędzi z nami czas, pogada jak równy z równym, pochwali, przywiezie prezenty... Cóż że ma jeszcze inne rodziny? To przecież nasz własny, osobisty ojciec, a cała reszta to uzurpatorzy, pasierby, złe siostry Kopciuszka i wstrętne bękarty.
Niemal każda wizyta amerykańskiego prezydenta w Polsce była dla nas emocjonalnym ekwiwalentem dość zagmatwanych, mocnych uczuć, jakie wiążą się zwykle z przybyciem długo niewidzianego rodzica. Już przybycie Nixona w 1972 r. było dla Polski dalekim tchnieniem nieokreślonej możliwości emancypacji, dla której figura ojca jest w każdej porządnej opowieści katalizatorem. Zresztą jak pisze Janusz Rolicki w książce „Gierek”, niesamowite było już samo to, że Nixon został przyjęty w Polsce bez żadnych wcześniejszych konsultacji z Moskwą; Breżniew dowiedział się o wizycie dzięki pracy wywiadowczej KGB. Nixona witał ćwierćmilionowy tłum uzbrojony w chałupniczo uszyte amerykańskie flagi, który został potem, w próbie obłaskawienia Moskwy, nazwany w polskich mediach „grupą warszawiaków”. Naród polski nie dostał żadnych prezentów, oprócz kilku obietnic licencji i kredytów, ale poczuł się zauważony i poklepany po plecach, co, jak wiadomo, w stosunkach z nieobecnym ojcem jest zawsze warte najwięcej.
Kolejne wcielenie ojca, w postaci Geralda Forda, było trochę jak ten rodzic, który nie pamięta dat urodzin swoich dzieci – w jednej z debat z Jimmym Carterem stwierdził niefrasobliwie, że Polska jest krajem niezależnym i autonomicznym, a sowiecka dominacja w Europie to mit. Nic tak nie boli, jak fakt, że tata nie dostrzega cierpienia dziecka, ale nie wybaczać ojcom zza mórz nieuwagi oznaczałoby przekreślenie całej relacji. Dlatego gdy Jimmy Carter pojawił się w Polsce w 1977 r., znów pełnił przynależną prezydentom USA funkcję siania nadziei w sercach osieroconego narodu. Głodnemu rodzicielskiego wsparcia dziecku nie trzeba wiele, by dodać mu skrzydeł; wystarczyło, że na konferencji prasowej Carter wspomniał o „...tych, którzy chcieli znaleźć się na tej konferencji, ale nie zostali do niej dopuszczeni”, by polska opozycja demokratyczna poczuła się zalegitymizowana i pobłogosławiona. Rolą ojca jest wskazać ręką na horyzont i opowiedzieć o dalekim świecie wolności; jego prerogatywą jest uznanie dojrzałości dziecka. Prezentem Cartera, który przyzwolił na dojrzałość opozycji, był pierwszy udzielony niezależnej polskiej prasie wywiad, pisemna odpowiedź na pytania redaktora „Opinii”, wydawanych przez Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela.
Nic dziwnego, że gdy w 1989 r. zrobiliśmy to, czego ojciec pragnął najbardziej, czyli doprowadziliśmy system komunistyczny do dezintegracji, oczekiwaliśmy już nie tylko pochwał, ale i prawdziwych darów. George Bush, którego pierwsza wizyta przypadła na ten właśnie rok, wydawał się z nas bardzo zadowolony, ale ostatecznie nas rozczarował, jak to zwykle bywa, gdy przed obliczem ojca staje nieco dojrzalsze potomstwo. Mówił o potrzebie „wielkiej delikatności” w ingerowaniu w polskie sprawy i w imię stabilności w regionie de facto namaścił Jaruzelskiego na prezydenta. Przed przyjazdem reporterom powiedział, że nie wiezie do Polski „worów z pieniędzmi”; choć Solidarność próbowała wynegocjować 10 miliardów dolarów pomocy dla transformującego się kraju, Polska otrzymała żałośnie mniej. Amerykański doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego generał Brent Scowcroft podkreślał potem psychologiczne i polityczne skutki wizyty i przyznawał, że zaoferowane 100 milionów pomocy faktycznie było „w znacznej mierze symbolicznym wsparciem dla tego, co Polska pragnie osiągnąć”.
Dzięki, tato. Człowiek całą młodość pracuje nad charakterem, by stać się takim, jakim chce widzieć go ojciec, a kiedy osiąga pierwszy sukces, ojciec otwiera mu drzwi i mówi: teraz radź sobie sam.
Polska transformacja jednak wcale nie wyzwoliła nas z gombrowiczowskiej formy wiecznego synostwa, przez jaką postrzegamy naszą relację z USA. Wszak było jeszcze tyle do osiągnięcia: wzrost gospodarczy, budowa silnego państwa, członkostwo w NATO. Dlatego kiedy Bill Clinton kładł nam rękę na ramieniu i mówił, patrząc w oczy: synu, niedługo zasiądziesz po mojej prawicy w Sojuszu Północnoatlantyckim, rośliśmy w dumę i czuliśmy gotowość do coraz większych poświęceń.
Kto jest lepszym synem
Ten instynkt nie słabł w nas nawet z nieuniknioną pragmatyzacją naszych bilateralnych stosunków. Fakt, może coraz mniej było nam trzeba ojcowskiej aprobaty, a coraz bardziej konkretnych zapewnień w kwestiach gospodarczych i bezpieczeństwa, ale wciąż czuliśmy – zapewniani przez kolejnych prezydentów o tym, że jesteśmy wyjątkowym sojusznikiem, modelowym synem i tygrysem europejskiej demokracji – że najwspanialszą nagrodą jest ojcowskie uznanie. „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco” – zacytował George W. Bush podczas przemówienia w 2001 r. w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, a my czuliśmy, że zrobimy wszystko, żeby mu to San Francisco naprawdę tu zbudować (oczywiście pomogłoby, gdyby on tam, gdzie to kretowisko, postawił swój bank). I więzienia CIA też zbudujemy. I pojedziemy walczyć w beznadziejnej wojnie. Będziemy się trochę krygować, ale przecież nie damy rady postąpić wbrew tacie. Barack Obama przemawia w 25. rocznicę wyborów czerwcowych, mówiąc, jak ceni Wałęsę, jak podziwia polski sukces wolnościowy? Nic dziwnego, że ci się podoba, Obamo, zrobiliśmy to przecież dla ciebie.
Ta synowsko-ojcowska forma przypomniała o sobie w niemal groteskowy sposób podczas ostatniej, związanej ze szczytem NATO wizyty Obamy w Polsce. W 2016 r. Prezydent USA przyjechał już po rozpoczęciu konfliktu o Trybunał Konstytucyjny, zastając swoje potomstwo rozdarte na dwa: po jednej stronie rząd, po drugiej przerażona opozycja. Strategiczne znaczenie jego obecności zostało w mediach przesłonięte nerwowym oczekiwaniem: kogo Obama zgani? Czy pogrozi PiS palcem? A jeśli pogrozi, to jak dobitnie to uczyni? Jasne, że stosunek amerykańskiego prezydenta do zmian w polskiej polityce sam w sobie może mieć duże strategiczne znaczenie, ale to nie dlatego jego wystąpienie tak poruszało cały naród; chodziło po prostu o to, kto komu po wyjściu ojca z pokoju będzie mógł powiedzieć: a widzisz! Wszak to on, jak uczy Freud, jest monarchą naszego superego.
Punkt dla opozycji – okazała się tym lepszym synem.
Co dalej, rodzino
Źródła naszego „uojcowiania” Ameryki mają oczywiste przyczyny: stanowiła ona dla nas uosobienie możliwego kierunku transformacji, była w oczywisty sposób silniejsza i mogła stanowić gwarancję bezpieczeństwa. Ale jest tu też kilka kwestii nie całkiem oczywistych: skąd to poczucie wyjątkowości relacji, skąd wewnętrzne przekonanie, że jesteśmy dla niej tak ważni, skąd w nas ta niezmordowana potrzeba właściwa wszelkim synom, by ojciec uznał nas za równych sobie? Kiedy rzecznik rządu Rafał Bochenek mówi o nadchodzącej wizycie Trumpa, że to dowód na naszą istotność i że „Stany Zjednoczone coraz bardziej uświadamiają sobie, że Polska (...) jest politycznie i strategicznie ich ważnym partnerem”, to tylko dołącza się do całego chóru poprzedników, zapewniających nas dokładnie o tym samym: on nas tak naprawdę kocha, on nas w skrytości ducha podziwia i ceni.
Nasza trudna miłość do ojca mogłaby się już dawno przedzierzgnąć w zwykły polityczny biznes, ale to emocjonalne synowskie residuum, może z krótką przerwą na kryzys w 2008 r., dotąd wydawało się nie do usunięcia. Być może miało to związek z pewną retoryczną kompatybilnością między nami a nimi? Amerykanie nie są w żadnym razie, tak jak my, nadmiernie romantyczni. To pragmatyści i biznesmeni, zorientowani na wydajność i sukces. Ale ich retoryka jest dokładnie taka, do jakiej my aspirujemy i jaką rozumiemy najlepiej: to język heroizmu, emancypacji, siły, przezwyciężania trudności, niezłomności ducha i zasad, hojnie okraszony nawiązaniami do Wolności, Boga i Narodu. Może i „Naród” rozumieją inaczej niż my, może mówią jedno, a robią drugie, ale Polak jest Polakiem – i tu, na polskiej ziemi, dla takiej pieśni krwi nie odmówi nikt. Dopóki takie słowa płynęły do nas z Zachodu w połączeniu z podziwem dla naszej własnej niezłomności, dopóty czuliśmy, że za to poczucie uczestnictwa w wielkości możemy zrobić prawie wszystko.
Ale ta opowieść się kończy. Niezależnie od faktycznych politycznych ruchów prezydent Trump emfatycznie wyrzeka się tej tradycyjnej retoryki, otwarcie posługując się językiem izolacjonizmu i egoizmu politycznego; językiem, w którym „słownik finalny”, czyli słowa stanowiące ostateczne uzasadnienia, to nie „uniwersalne wartości” czy „Prawa Człowieka”, ale „skuteczność”, „korzyści materialne” i „Ameryka”. Nie wiemy, co zrobiłby, gdyby dowiedział się o konflikcie na Pietruszce, ale możemy zgadywać, że najpierw zapytałby, ile warte są tamtejsze kozy, a jeśli odpowiedź by go nie zadowoliła, czym prędzej udałby się zagrać w golfa. O ile bowiem za Powella rola bezpłatnego arbitra była dla USA – przynajmniej w sferze symbolicznej i językowej – zupełnie naturalna, o tyle dziś o wiele naturalniejszy wydaje się bilans zysków i strat.
Dotkliwie tę zmianę, jak się wydaje, odczuwamy. PiS, mimo pokrewnej do Trumpa wizji emigracji czy narodowej suwerenności, w głębi duszy wie, że twardym izolacjonistą najlepiej być, kiedy inni mają priorytety dokładnie wręcz przeciwne; wspólnota poglądów jest tylko wtedy korzystna, gdy nie jest to przekonanie, że „[My country] first!”. Opozycja zaś wciąż z rozpędu liczy na to, że Trump pogrozi palcem niesfornemu rządowi i, jak Obama, będzie deklarował lojalność wobec wartości liberalnej demokracji, ale przecież rozumie, że, kolokwialnie mówiąc, ojciec pijak raczej nie będzie synowi wygłaszał przemówień o szkodliwości alkoholu. Po raz pierwszy od 1972 r. amerykański prezydent przyjeżdża do nas nie jako „anioł prowadzący”, ale jako trudny sojusznik, współgracz w skomplikowanej grze stosunków międzynarodowych. Po raz pierwszy czekamy na ojca, który otwarcie może nam powiedzieć, że jednak woli swoją drugą rodzinę, i nawet się przy tym nie zawstydzi.
Czy Trumpowi mimo to uda się pozostać naszym tatą? Kto wie, nasza synowska miłość nie takie przecież przechodziła próby; zresztą relacja ze stereotypowym ojcem jest oparta zawsze głównie na tęsknocie. Ale może prezydentura Trumpa to właśnie ten moment w naszej najnowszej historii, gdy dotrą do nas owe słynne słowa Radka Sikorskiego z wiadomych taśm. „Polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty”, mówił Sikorski. „Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa”. Jeśli miał rację, to „depatryzacja” USA może być dla nas początkiem pożądanego realizmu w stosunkach z Ameryką.
Z drugiej strony jednak bezpieczeństwo prawie zawsze jest iluzoryczne. A to, co Sikorski nazwał „murzyńskością” w naszej relacji do Stanów, ja wolę nazwać swoistą synowską naiwnością. Wyzbyć się jej to być może tyle, co dorosnąć, ale na dorosłość trzeba być naprawdę gotowym. A jeśli dorosłość przyjdzie zbyt wcześnie, zanim się do niej dojrzeje, to może niestety oznaczać wstawanie z kolan.