Jeśli tak jak ja, drogi czytelniku, lubisz piosenki, które już znasz, to na pewno spodobał ci się jakiś kolejny artykuł w polskiej prasie na temat „Jak tu mieć lewicę”. Ten utwór bowiem od kilku lat utrzymuje się na pierwszym miejscu listy publicystycznych przebojów. Gatunek: ballada diagnostyczna z elementami pieśni wzywającej do boju. Ale o ile refren jest zawsze ten sam („Polska scena polityczna potrzebuje silnej lewicy – od zaraz!”), o tyle poszczególne wariacje znacząco się różnią pod względem sugerowanych działań, które nas do owej silnej lewicy mają doprowadzić.

Dziennik Gazeta Prawna
Pierwsza kwestia, co do której nie ma zgody, to, kto ma ową silną lewicę utworzyć. Oto najczęstsze sugestie:
– rozproszona lewica powinna się zjednoczyć,
– rozproszona lewica powinna się zjednoczyć, ale nie z SLD, są to bowiem postkomuniści z układu i neoliberalni szubrawcy, a nie lewica bona fide,
– rozproszona lewica powinna się zjednoczyć, ale nie z błogosławieństwem PO, gdyż Platforma symbolizuje upadłą balcerowiczowską transformację i jest w gruncie rzeczy partią konserwatywno-prawicową, która, jak Baba-Jaga, kiwa na nas palcem po to, by nas zeżreć,
– rozproszona lewica powinna się zjednoczyć, ale jako organizacja de facto sponsorowana przez PO, która planowo będzie podgryzać własną matkę, by w tej symbiotycznej wzajemnej wrogości wspólnie pokonać blok antydemokratyczny (tę niestandardową propozycję usłyszeliśmy niedawno od Kingi Dunin),
– rozproszona lewica powinna się zjednoczyć wokół Biedronia, Nowackiej, ruchów miejskich, partii Razem, OPZZ, oświeconego Kościoła,
– rozproszona lewica nie powinna się jednoczyć, bo jak to tak? Prawicowych partii może być tysiąc dwieście, a my mamy poświęcać swoje poszczególne (zielone, personalne, redystrybucyjne czy obyczajowe) czystości ideologiczne na ołtarzu pragmatyzmu? Niedoczekanie. Kompromis matką głupich, jego promocja sprawką Michnika, a na Sądzie Ostatecznym strat na cnocie nie spłaci się ziszczonym elektoratem.
Gdyby jednak nawet jakoś udało się ustalić, kto z kim i w jakich konfiguracjach miałby ową silną lewicę tworzyć, zaraz pojawia się problem kolejny: dla kogo? Kto niecierpliwie lewicy wyczekuje, komu ten dar in spe jest przeznaczony, kto zajdzie do urny od lewa? Tu też nie ma prostych rozwiązań. Jedno jest pewne: każdy samozwańczy bard przyszłej wielkiej lewicy jest trochę jak toksyczna matka, bo najmniej mu się podobają jej własne dzieci, tfu, obecny elektorat. Jednych zawstydzają lewicujący hipsterzy ze stołecznego pl. Zbawiciela, bo w swym oderwaniu od zwykłych ludzi bardziej się przejmują ścieżkami rowerowymi i wegańskimi hamburgerami niż dolą człowieka pracującego. Innych drażnią doktoranci kibicujący Razem, bo przecież zza Hegla nie widać potu i łez, więc bez uzurpacji proszę, inteligenciki. Jeszcze innym nie podobają się kosmopolityczne elity, które często mają sympatie przynajmniej nominalnie lewicowe, bo cóż warta jest prawomyślność beneficjentów zabójczej dla ludzkiej pracy globalizacji? Boże, uchowaj także i przed lewicowością z błogosławieństwem Michnika, jak niektórzy fani „Krytyki Politycznej”; dla nich wszak ważniejszy jest rozpad Trybunału Konstytucyjnego niż bóle w krzyżu pracowników Biedronki. Niektórzy chcą się wyprzeć tych sympatyków, którym drogie są kwestie światopoglądowe – świeckość państwa, ochrona mniejszości seksualnych itp. – bo to zwykle kulturowo skolonizowane przez zachodnią propagandę burżujstwo. Bywa, że nawet nielubienie PiS jest powodem do podejrzliwości ze strony lewicowych proroków, sugeruje bowiem, że przedkłada się politykę nad ideologię i tkwi się w anachronicznym dwupartyjnym uniwersum, którego demolki domaga się lewicowa rewolucja.
Prawdziwy bard chce innego elektoratu, elektoratu naprawdę godnego lewicy. Chce klasy robotniczej – zaleca więc lewicy zejście do przodka, by tam kilofem odbiła głosy partiom prawicowym. Inny zaś woli prekariat i pcha lewicę do miast, do tramwajów przed świtem, gdzie serwis sprzątający i darmowy praktykant jadą pospołu ku warszawskim biurowcom. Jeszcze inny chce matek z dziećmi, inny pragnie Kościoła i jego zasobów „zwykłych ludzi”, kto inny marzy o stadionach, na których dziś rządzi prawica, jeszcze inny o wzbudzeniu rewolucyjnego zapału w związkach zawodowych. Niektórzy w ogóle nie przejmują się elektoratem, bo zdobycie tegoż zwykle oznacza kompromisy, jeśli nie z innymi siłami politycznymi, to przynajmniej z mediami głównego nurtu, a jak napisał ostatnio Jakub Danecki w „Krytyce Politycznej”: „Kompromis przestał być wartością, kiedy wyzwaniem stało się przetrwanie”.
Debaty o personaliach i elektoracie są oczywiście jedynie wersją albo szczególną manifestacją rozmów o naturze sprawiedliwego systemu. Sojusznicy okazują się niezdatni ze względu na neoliberalne ciągoty czy niewłaściwe priorytety rewolucyjne, a rozmowa o właściwych adresatach oferty lewicowej i potencjalnych głosujących odbija ich rozumienie faktycznej struktury niesprawiedliwości społecznej.
A więc prorok silnej lewicy, który wygra starcie licznych aspirujących proroków silnej lewicy, musi mieć, prócz porywającej retoryki, także wielką wizję: kto, komu, jak i ku której pół-, ćwierć- lub po prostu utopii. Stoi to w dość mocnym kontraście do debat dziejących się dziś po prawej stronie, gdzie wektor refleksji jest odwrócony – mamy już organizację (PiS, Kukiz, i inne), a teraz, w obliczu kolejnych wyzwań, ustalmy nieco bardziej szczegółowo, co z nią zrobić; mamy już działania, a teraz spróbujmy je fajnie i składnie wsadzić w jakieś teoretyczne ramy. Jasne, że kryzys tożsamości chętniej nawiedza przegranych, ale to nie jest całe wytłumaczenie. Lewica bowiem z samej swojej natury cierpi na ospę teoretyczną; autoimmunologiczną chorobę, która jest i jej siłą, i największym problemem w jej starciu z konserwatyzmem – a dziś owa masa bardów jest właśnie jej symptomem.
U podstaw lewicowości od zawsze tkwi wiara w niemal nieograniczoną siłę refleksji. W przeciwieństwie do konserwatyzmu, który czerpie witalne siły do własnej autokorekty ze status quo, lewica żywi się stworzoną a priori wizją sprawiedliwej przyszłości. Stabilność interesuje ją mniej niż sprawiedliwość, punkt dojścia bardziej niż punkt wyjścia. A coś, czego jeszcze nie ma, trzeba najpierw wymyślić, zaprojektować – i stąd właśnie w lewicy mniejsza zdolność niezapośredniczonej obserwacji świata, a większy komfort pracy przy desce kreślarskiej (rozumowym tworzeniu koncepcji sprawiedliwego systemu).
Lewicy nie interesuje człowiek, ale ludzkość – nie dajcie się tu zwieść empatycznym opisom biedy samotnej Barbary, matki czwórki dzieci, czy bezrobotnego Marka we wsi bez perspektyw, które często pojawiają się w esejach lewicowych bardów. Nie o to chodzi, żeby pomóc Markowi (większość bardów lewicy raczej nie ma takich ciągot); chodzi o to, by zmienić cały system tak, by nie było już Marków. Empatia czasem pomaga przejść na lewo, ale nowym Marksem można, bez żadnej sprzeczności, zostać nawet bez krzty empatii. To nie jest zarzut, ale specyfika „ducha” idei, która za cel obiera nie miłość, nie caritas, ale sprawiedliwość. A to jest wartość, której gwarantem nie jest serce, ale rozum.
Dodajmy do tego dla lewicy dość wstydliwą, ale faktyczną socjologię tej idei, a mianowicie fakt, że mieszka ona nader często na uniwersytetach i przenosi się głównie drogą edukacyjną; dodajmy do tego też jej czysto filozoficzną genezę – i nie ma już wątpliwości, że ospa teoretyczna, czyli ogromna trudność podejmowania działań, zanim w detalach wyrozumuje się marszrutę i punkt dojścia, jest genetyczną skazą lewicy.
Skazą, która może oczywiście przedzierzgnąć się w największy atut; racjonalna debata o naturze sprawiedliwego systemu i sposobach dojścia do niego to rzecz bezdyskusyjnie pozytywna i jeśli tak lewicowcom każe ich natura, to niech czynią swoją powinność. A jeśli bardów za bardzo wciągnie praca przy deskach kreślarskich i tam sobie na zawsze pozostaną? A jeśli, wchodząc w niekończące się spory, jeszcze bardziej rozdrobnią lewicowy plankton? A jeśli ich radykalne eseje o jedynie słusznej drodze staną się jedynie narzędziem do narcystycznej budowy swojej własnej, środowiskowej tożsamości?
Nieleczona ospa teoretyczna może zabić.