Słup telefoniczny na mnie pędził. Próbowałem zjechać mu z drogi, ale nie zdążyłem, i uderzył w przód mojego auta” – to podobno fragment zeznania pewnego kierowcy spisanego niegdyś przez policję w San Francisco. Wyobraźcie sobie policjanta, który sporządzał ten raport – na pewno zadrżała mu notująca dłoń. Niewykluczone, że po chwili wahania zapytał: Ale zaraz, proszę pana, jak to możliwe, żeby słup? Tak sam z siebie? Żeby... pędził? Proszę wybaczyć, naprawdę nie chcę być obcesowy, ale czy nie bardziej prawdopodobne jest, że... zwyczajnie sam pan się w niego władował?
O policjancie! – powinien wówczas zaintonować grecki chór, który w mej wyobraźni towarzyszy tej scenie. – Czy nie rozumiesz, że odwieczną potrzebą ludzką jest obwinić innych? Zaprzestań tej męczącej pogoni za prawdą! Czy nie widzisz, że aby normalnie funkcjonować, każdy musi utrzymać w miarę spójny i dobry obraz siebie – a to czasem wymaga uwierzenia choćby i w pędzący słup?
Spójrz choćby na naród polski – mógłby ciągnąć ów wyobrażony przeze mnie chór, przytrzymując targane kalifornijskim wiatrem chitony. – Choćby sam się doprowadził do ruiny i podał na tacy zaborcom, twierdzić będzie, że go niespodziewanie i podstępnie napadli. Choćby sam swoje powstania projektował, jakby specjalnie, ku klęsce, winę za nią przypisze wyłącznie niespodziewanie diabolicznej sile spiskujących przeciwników. A teraz, choćby wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że samolot z ich głową państwa rozbił się z powodu pogardy dla procedur i instytucjonalnej bylejakości, na przekór wszystkiemu tropić będzie zamach. Oni nigdy nie pędzą na słup, to słup zawsze pędzi na nich!
– Ale jak pędzi, kiedy nie pędzi? – zapytałby policjant. – No jak?
– Sza! – dramatycznie uciszyłby go chór.
Dyskretny urok spisku
Nie ma chyba takiego zwolennika tezy o zamachu w Smoleńsku, który nie byłby głęboko rozczarowany dotychczasowymi wynikami prac podkomisji mającej owej tezy dowieść. Mijają miesiące, ekshumowane są ciała ofiar, zapowiadane są nowe rewelacje – i wciąż nie zobaczyliśmy żadnych dowodów na wybuchy na pokładzie, a tym bardziej sensownych argumentów na rzecz spisku Tuska z Putinem. Ludzie wyjątkowo pokorni wobec wolt rzeczywistości mogą być może wciąż, w imię źle pojętej naukowej rzetelności, zakładać choćby nikłą możliwość sukcesu podkomisji – ale zdecydowana większość pierwotnych wyznawców Antoniego Macierewicza byłaby usprawiedliwiona, gdyby dziś porzuciła hipotezę o zamachu na rzecz hipotezy o ogólnym bałaganie. Oprócz jałowości prac komisji pojawiają się ku temu coraz to inne przesłanki – ważny tekst Zbigniewa Parafianowicza z DGP o tupolewizmie opisał polską niekompetencję w organizowaniu podróży naszych władz jako rodzaj endemicznej choroby państwa, a jego tezy zdają się potwierdzać kolejne wypadki komunikacyjne, w których ostatnio bierze udział rząd PiS. Nawet oskarżenie rosyjskich kontrolerów lotu sprzed kilku dni, mimo że logicznie niesprzeczne z tezą o zamachu, musi przecież wyglądać w oczach dotychczasowych wiernych jak zamachowa kapitulacja. Bo kto oskarża płotki, gdy ma w garści grube ryby? A zwłaszcza płotki, które wyraźnie sugerowały – wszyscy to słyszeliśmy – by lecieć na zapasowe lotnisko?
Tymczasem teza o zamachu ma się, o dziwo, świetnie. Nadal głosi ją PiS-owski mainstream: Prokuratura Krajowa zapewnia, że zamach i źli kontrolerzy mogą ze sobą pokojowo współistnieć; Macierewicz w TV Republika dodaje: jedno się tak naprawdę z drugim wiąże, kontrolerzy pewnie specjalnie sprowadzili samolot tak nisko, by jak najlepiej ukryć zaplanowane wybuchy, które wysoko w górze byłyby przecież zbyt dobrze widoczne. A w najciemniejszych zakamarkach prawicowych podziemi zamach, zamiast zamierać, po prostu uniezależnia się od niesprawnej komisji; jej impotencja nie jest w najmniejszym stopniu dowodem przeciwko zamachowi, ale... kolejnym zamachem na prawdę o zamachu. Publicysta Piotr Skwieciński na portalu wPolityce zdał ostatnio sprawę z lektury „Gazety Warszawskiej”, gdzie „ekspert ws. katastrofy smoleńskiej”, niejaki Leszek Misiak, oskarża Jarosława Kaczyńskiego o ukrywanie zdobytych już dowodów na zamach i sugeruje, że i PiS, poprzez krycie sprawców, już stał się częścią spisku, który doprowadził do śmierci prezydenta RP. A czyj to spisek? Otóż – tu, uwaga, powiew świeżości – jest to spisek międzynarodowych sił Zachodu, które zamordowały pasażerów tupolewa, by storpedować reset stosunków z Rosją, którego chciał wówczas Obama. Czyli: spisek Putina, spisek z Putinem, a może spisek przeciwko Putinowi – wszystko jedno – ale jakiś spisek musi być i kropka.
Można szukać przyczyn, dla których Antoni Macierewicz wciąż trzyma się tezy o zamachu. Kalkulacja polityczna? Szaleństwo? Jakaś tajemna wiedza? Można się zastanawiać, skąd w takiej „Gazecie Warszawskiej” twierdzenie, że Putin nie jest sprawcą, ale ofiarą zamachu (czyżby to właśnie kolejny przykład owej infiltracji alt-prawicy zachodniej przez Rosję?). Ale równie ciekawe jest pytanie: dlaczego zamach okazuje się tak pociągający emocjonalnie, intelektualnie i społecznie? Co w nim jest takiego, że potrafi przetrwać w sercach swych wyznawców nawet największą posuchę dowodową? Im bardziej raporty komisji wyglądają na raport o słupie, tym trudniej przekonać zakon, że słup zwykle stoi w miejscu (jak słup) i że tylko z rzadka miewa napady krwiożerczego pędu.
Nic łatwiejszego, niż odpowiedzieć na te pytania za pomocą dobrze nam znanej pogardy. Zakon smoleński z tej perspektywy to albo stado bezwolnych owieczek karmionych diabelską propagandą przez surrealistycznego owczarza, szefa MON, albo po prostu banda chorych głupców. Wyobraźmy sobie jednak, że surrealistyczny owczarz, miast sugerować obcą interwencję, z równą determinacją próbuje dowieść, że tupolew rozbił się z powodu rzadkiego zjawiska meteorologicznego, powiedzmy zawirowania powietrza znanego pod nazwą czarny szkwał smoleński. Gdyby po roku badań hipoteza o czarnym szkwale zebrała równie pokaźny materiał dowodowy, co hipoteza o zamachu, pies z kulawą nogą by się jej już nie trzymał, odrzuciliby ją i owce, i wariaci; bez żalu i bez łzawych pożegnań dawno rzucono by ją na śmietnik historii. Propaganda bowiem sama w sobie zdziałać może dużo, ale nie wszystko – a zamach większość swej mocy czerpie nie z niej, lecz z faktu, że idealnie zaspokaja najważniejsze potrzeby ludzkiego umysłu.
Co dobre, to ja
Umysł ludzki jest tworem dziwnym, dość szalonym i tylko z rzadka racjonalnym. Najczęściej zmyśla – to nie zarzut, to po prostu stwierdzenie faktu – a zmyśla głównie na temat, kto i dlaczego zrobił to czy tamto.
Nic bowiem ludzkiego umysłu nie drażni tak, jak brak autora wydarzeń; jak czysta, pozbawiona czyjejś intencji zdarzeniowa surówka. Pokaż dziecku piłkę toczoną podmuchem wiatru, a powie, że piłka zapewne ma coś do załatwienia po drugiej stronie ulicy. Pokaż pierwotnym ludziom burzę, a dadzą ci bóstwo, które się coś zeźliło. Niech no tylko utkną w korku, a zaraz przed oczami duszy wyrośnie im obraz podłej Hanny Gronkiewicz-Waltz, która swą antysamochodową krucjatą z zimną krwią doprowadza do tego właśnie porannego nieszczęścia, które ich teraz dotyka. Ktoś za tym stoi – to właśnie najgłębiej nam przyrodzona interpretacyjna podejrzliwość.
Ktoś za tym stoi, ale tym kimś równie dobrze możemy być my sami. I o ile zwykle wydaje nam się, że wiemy, co sami zrobiliśmy, a co się nam przytrafiło, sprawa jest bardziej skomplikowana. Filozof Donald Davidson rozpoczął jeden ze swych esejów o sprawczości opisem poranka: „Obudził mnie dźwięk skrzypiec. Drzemałem jeszcze, potem wstałem; umyłem się, ogoliłem, ubrałem”. Potem Davidson potyka się o dywan, czyta gazetę, wylewa trochę kawy. „Niektóre z tych rzeczy zrobiłem, inne mi się przydarzyły” – mówi i sugeruje, że musi istnieć zasada, która bezbłędnie odróżni te pierwsze od tych drugich; w końcu to on się golił, ale jemu się potknęło. Ale nawet jeśli taka zasada istnieje, to my dość kiepsko potrafimy się nią posługiwać. Jeśli w odpowiednich warunkach da się ludziom komputerowe myszki, mówiąc, by sterowali kształtami na ekranie, a w rzeczywistości kontrolę nad grą przekaże się osobie trzeciej (eksperyment D.M. Wagnera i T. Wheatleya z 1999 r.), grający i tak będą przysięgać, że sami zaplanowali wykonane ruchy. Zapytaj człowieka, któremu czysto automatycznie, bez żadnego pomyślunku, „wyszło się” przed dom, co robi – a pewnie sprzeda ci ten fakt jako świadome działanie („E tam, po bułki idę, a co?”). Najprawdopodobniej zresztą wcale nie będzie to kłamstwo, on to odczuje jako nagłą realizację; po prostu ujawni się w ten sposób tajemnica ludzkiej psychologii – że to, co robimy, a co się nam przydarza, jest kwestią naszej własnej interpretacji, często post factum. „Jam to uczynił” to bowiem tylko szczególny rodzaj „Ktoś za tym stoi”.
Już tak mamy, że potrzebujemy sprawcy. Ale ponieważ w magmowatej plątaninie przyczyn i skutków, jaką jest nasz świat, trudno jednoznacznie określić, kto co zrobił, oto otwierają się przed nami wspaniałe możliwości – te rzeczy, które się udały, możemy trochę bardziej przypisywać sobie, a klęski i tragifarsy spychać w stronę innych. Co za wspaniała wiadomość dla naszego ego, które przecież jest niczym więcej, jak zajmująco spisaną historią naszych czynów – oto możemy zabawić się w edytorów i pisać epos rycerski zamiast „Notatek z podziemia”. Oczywiście by miało to spodziewany efekt w postaci dobrego samopoczucia, tryb edytorski musi włączać się automatycznie i bezwiednie. Dobrze opisany w psychologii mechanizm egotyzmu atrybucyjnego tak właśnie działa – samo się nam jakoś tak widzi, że to, co dobre, to „jam to uczynił”, a za tym, co złe, „ktoś stoi”. Dostałem awans? Moja zasługa, przecież taki miałem świetny pomysł na projekt dla tego telecomu. Kolega dostał zamiast mnie? No tak, ten bzdurny pomysł, który przedstawiałem w telecomie, to właściwie on mi poniekąd zasugerował – i czy on nie ma czasem kuzyna w radzie nadzorczej? Ponieważ polskie członkostwo w NATO, przynajmniej do czasów Trumpa, systematycznie podnosiło naszą rangę i bezpieczeństwo, prawdopodobnie Jarosław Kaczyński naprawdę w końcu uwierzył w to, co podały w rocznicę naszego przystąpienia Wiadomości TVP – że to on pierwszy na to NATO wpadł.
Taka edycja atrybucyjna historii własnych czynów jest ciągła i niezmordowana; po stalinowsku wymazuje niektóre z nich i przypisuje je innym; po orwellowsku dyskretnie zmienia interpretacje naszych przeszłych działań – a wszystko po to, byśmy o poranku mogli radośnie spojrzeć na siebie w lustrze. Ale by ta strategia mogła się powieść, musimy zawsze mieć kogoś do obsmarowania – i jeżeli nasz image świetnego kierowcy jest zagrożony, trzeba znaleźć coś, na czym powiesi się całą odpowiedzialność za wypadek. Choćby i, a niech tam, telefoniczny słup.
Edytowanie ego
Nic więc dziwnego w tym, że zamach tak mocno się trzyma. O ile czarny szkwał smoleński pozostawia nas obojętnymi, o tyle zamach jest jak balsam na skołatane umysły naszych czasów. Szkwał byłby taką bezduszną surówką zdarzeniową, czkawką natury bez myślącego sprawcy. Takiej odczarowanej rzeczywistości zaś mamy przecież i tak zanadto w zsekularyzowanej erze nauki i technologii, gdzie zabraniają nam myśleć o sobie jako o boskim celu stworzenia i wciąż tylko ładują nam w oporne mózgi nowoczesną tożsamość homo sapiens jako darwinowskiego kosmicznego przypadku. Nasze umysły aż się rwą, by gdzie się tylko da przypisać zdarzeniom czyjąś intencję – zwłaszcza zdarzeniom istotnym. Ma to wymiar i poznawczy – to namiętne, przyrodzone nam węszenie, kto za tym stoi – i egzystencjalny, bo najtrudniej znieść takie tragedie, które są bez sensu. Im trudniej bowiem poskładać świat do kupy z rozproszonych fragmentów, tym większą ulgę przynosi nam, zagubionym wśród ślepych procesów, istnienie jakiegoś planu. A niech to będzie i nawet plan Putina czy ciemnych sił Zachodu; co tam, niech się okaże, że wszystkim trzęsą masoni pod wodzą czerwonego Elmo – tylko nie zostawiajcie nas ze światem, nad którym w ogóle nikt nie ma już kontroli, bo tam rządzą prawdziwa bojaźń i drżenie.
Zamach leczy więc, oferując wizję zdarzeń, która ma jakiś sens. Ktoś to uczynił – i to nam pasuje. Ale – chwała mu – zamach oferuje jeszcze jeden wartościowy bonus, a mianowicie zdejmuje z nas wszystkich odpowiedzialność. Nie tylko z PO, której rządom też przyświecał opisany przez Parafianowicza tupolewizm; także z Kancelarii Prezydenta, która działała równie po omacku; z tych, którzy po prostu bardzo chcieli, żeby prezydent zdążył na czas; z kraju, który mógłby się wstydzić swoich procedur rodem z Trzeciego Świata; z wyborców, którzy nie mogli albo po prostu nigdy nie chcieli wymóc na rządzących pozbierania kupy kamieni i narządów rozrodczych w funkcjonujące państwo; z narodu, który zawsze na własne życzenie wpakuje się w jakąś idiotyczną kabałę.
Tylko zamach, tylko pozbycie się całej sprawczości na rzecz ciemnych, spiskujących sił, oferuje nam taką edycję naszego ego, która pozwala na niczym niezmąconą radość z własnej moralnej czystości. Zamach to prawdziwe błogosławieństwo umysłów takich, jak nasze, z natury owładniętych przemożną tendencją do egotyzmu atrybucyjnego. Jedno się więc tylko ciśnie na usta: to zawsze był zamach i niech to już zawsze będzie zamach, niezależnie od tego, co by się działo, to tylko nam może dać jakiś spokój ducha.
I może nawet jest prawdą to, co piszą psychologowie – że egotyzm atrybucyjny zanikać powinien z wiekiem, bo dojrzałość to realizm dostrzegania własnych win i brania na klatę swojej części odpowiedzialności. Ale jeśli dojrzałość oznacza dyskomfort, to może lepiej poklepać ją dobrodusznie po plecach i dalej twierdzić, że jest taki ktoś, kto jest temu wszystkiemu winny. Putin, nie Putin, nawet i pędzący słup.
– Ale jak pędzi, kiedy nie pędzi? – zapytają nas męczący faryzeusze i sofiści.
I wtedy jedną możemy mieć dla nich odpowiedź: cicho sza! ⒸⓅ