Deklaracje złożone przez szefa litewskiej dyplomacji Linasa Linkevičiusa w czasie jego niedawnej wizyty w Warszawie dowodzą, że w elitach politycznych naszego sąsiada nie brak osób przychylnych Polsce, którym zależy na poprawie stosunków. Ważny jest jednak kontekst i moment, w jakim jego słowa padły. Kilka lat temu mogłyby one budzić optymizm. Dziś wielu przyjmie je, wzruszając ramionami. I będą mieli sporo racji.
Linkevičius w roli szefa MSZ po raz pierwszy odwiedził Warszawę cztery lata temu, w lutym 2013 r. Urzędowanie rozpoczynał wówczas centrolewicowy gabinet Algirdasa Butkevičiusa, a w skład koalicji wchodziła Akcja Wyborcza Polaków na Litwie. Z tamtym rządem wiązano w Polsce duże nadzieje. Nieco wcześniej minister Radosław Sikorski oznajmił, że zmiany w relacjach są uzależnione od zmiany władzy w Wilnie („W stosunkach z Litwą liczymy na nowe otwarcie z rządem, który wyłoni się po październikowych wyborach”). Szef MSZ spisał tym samym na straty urzędujący wówczas centroprawicowy gabinet Andriusa Kubiliusa, odpowiedzialny za krytykowaną przez polską mniejszość ustawę o szkolnictwie.
Wypowiedź Sikorskiego odebrano w Wilnie jako dowód arogancji i wtrącania się w wewnętrzne sprawy Litwy. Wcześniej zapamiętano mu deklarację, że jego noga w Wilnie nie postanie, dopóki Litwini nie rozwiążą problemów polskiej mniejszości. Do tych, którzy nie chowali urazy wobec Sikorskiego, należał Linkevičius. Poszedł nawet o krok dalej i w rozmowie z polskimi mediami przeprosił za postawę litewskiego Sejmu, który w 2010 r. odrzucił korzystny dla mniejszości projekt ustawy o pisowni nazwisk (dokładnie w dniu wizyty w Wilnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dwa dni przed lotem do Smoleńska). Na Litwie za te słowa mocno się ministrowi oberwało.
Po czterech latach trzeba stwierdzić, że nadal znajdujemy się w punkcie wyjścia. Praktycznie żaden z wnoszonych wówczas przez Polaków postulatów, którymi nowy rząd obiecywał się zająć, nie został zrealizowany. W naszych stosunkach zmieniło się niewiele, diametralnie zmieniła się zaś sytuacja międzynarodowa. Euromajdan, wywołana przez Rosję wojna na wschodzie Ukrainy, a w ostatnim czasie rosyjskie zaangażowanie w Syrii, brexit, wreszcie Donald Trump w Białym Domu. Europa wydaje się dużo mniej bezpiecznym miejscem niż cztery lata temu. Wobec tych wszystkich kwestii sprawy, którymi zajmujemy się na co dzień – pisownia nazwisk, dwujęzyczne tabliczki czy nawet problemy szkolnictwa – sprawiają wrażenie trywialnych. Tym bardziej musi dziwić, że mimo upływu lat i wzrostu zagrożeń pozostają nierozwiązane.
K ontekst międzynarodowy staje się szczególnie istotny, gdy weźmie się pod uwagę nastroje, jakie panują wśród części polskiej społeczności na Litwie. Przeprowadzone przez Baltijos Tyrimai badania wśród jej przedstawicieli pokazują, że 40 proc. litewskich Polaków uważa aneksję Krymu za słuszną, a 65 proc. pozytywnie ocenia Władimira Putina. Można krytykować metodologię badania, ale trudno jednak zamykać oczy na rzeczywistość. Polacy na Litwie od lat znajdują się w sferze oddziaływania rosyjskich mediów. Litewscy politycy i eksperci biją więc na alarm: Polacy na Litwie to rosyjska piąta kolumna.
Łatwo w tej sytuacji generalizować i wrzucać Polaków do jednego worka z gieorgijewską wstążką (jednym z symboli „rosyjskiego świata”). Trudniej przyznać się do własnych błędów i zaniedbań, które do tego doprowadziły. Jest w tym odpowiedzialność władz w Warszawie, że prowadzona przez nie polityka wspierania polskich organizacji na Litwie okazała się nieefektywna. Następuje powolna rusyfikacja Polaków (językowa, a za nią polityczna). Może należałoby zrewidować wsparcie Warszawy dla AWPL i jej liderów? Może potrzebny jest audyt ich rzeczywistych politycznych dokonań? Ale strona litewska również musi odpowiedzieć, czy rzeczywiście zrobiła wszystko, żeby powstrzymać proces alienacji litewskich Polaków. A może wręcz przeciwnie?
Poprzednik Linkevičiusa w MSZ, konserwatysta Audronius Ažubalis, stwierdził w artykule opublikowanym niedawno w DGP, że sytuacja Polaków na Litwie jest wzorcowa. W świetle wspomnianych faktów to dość śmiała deklaracja. Oczywiście mieści się to w wizji charakterystycznej dla części litewskiej prawicy: litewscy Polacy, mimo komfortowych warunków gwarantowanych przez państwo, odwracają się od niego, są wobec niego nielojalni. Do lojalności nie da się jednak nikogo zmusić. Można próbować, ale w rezultacie otrzyma się wyłącznie lojalność na pokaz. Skoro zatem przez 25 lat nie udało się przekonać dużej części polskiej społeczności, że państwo litewskie to również ich państwo, to może czas najwyższy zastanowić się nad własnymi błędami i je naprawić?
Warszawa zawsze będzie podnosić sprawy Polaków jako kluczowe w stosunkach z Wilnem. Oczekiwania litewskich polityków, że da się je przesunąć na drugi plan, to mrzonki. Bez rozwiązania spraw mniejszości nie da się nadać stosunkom polsko-litewskim nowej dynamiki, o której mówi Linkevičius. Politycy w Wilnie mają rację, gdy mówią, że sytuacja mniejszości to wewnętrzna sprawa Litwy. Ale oznacza to też, że klucz do rozwiązania problemów leży właśnie tam. Wilno nie może walczyć z Polakami jak z domniemaną piątą kolumną. Tę społeczność należy traktować w sposób partnerski, jako podmiot, a nie narzędzie w rozgrywkach z Warszawą. Realizacja ich postulatów leży nie tylko w interesie państwa polskiego, ale przede wszystkim w interesie Litwy. To władzom litewskim powinno zależeć na integracji Polaków – przy poszanowaniu ich tożsamości narodowej – jako pełnoprawnych obywateli Litwy.
40 proc. litewskich Polaków popiera aneksję Krymu, a 65 proc. dobrze ocenia Władimira Putina. Są pod wpływem rosyjskich mediów.