Lada dzień powinien ukazać się raport zamówiony przez niemiecką minister gospodarki i energii Katherinę Reiche, który stanowić ma, jak zapowiadała sama Reiche, „reality check” dotychczasowego kursu niemieckiej transformacji energetycznej, na nowo określając proporcje pomiędzy jej głównymi priorytetami: ochroną klimatu, bezpieczeństwem dostaw oraz kosztami. Chadeczka od początku nie ukrywała, że jej zdaniem to właśnie dwa ostatnie cele powinny stanąć na pierwszym miejscu polityki rządu.
Wytyczne, które nie spodobały się ekologom
Samo domniemanie, że zamówiony dokument będzie elementem dążeń do zmiany transformacyjnego kursu Niemiec, sprawiło, że nad raportem – który miał zostać ukończony do końca sierpnia – unosiły się w ostatnich tygodniach kontrowersje. Podsyciły je ujawnione przez ekologów z Deutsche Umwelthilfe (DUH) dokumenty opisujące zamówienie, w których wprost wskazano, że raport powinien zweryfikować dotychczasową politykę rządu z punktu widzenia pryncypiów efektywności kosztowej i bezpieczeństwa dostaw, a w przyszłości ma stać się podstawą do rewizji polityki energetycznej oraz uzgodnienia celów rozwoju OZE z uwarunkowaniami systemowymi i sieciowymi. Zwrócono się też o zestawienie przewidywanych kosztów obecnej polityki z oszczędnościami możliwymi do uzyskania dzięki jej reorientacji.
Złagodzić zastrzeżeń orędowników Energiewende nie pozwolił nawet fakt, że dokumentacja jednoznacznie mówi jednocześnie, że preferowane scenariusze transformacji powinny wypełniać zarówno cele bezpieczeństwa i przystępności cenowej dostaw energii, jak i zobowiązania klimatyczne.
Transformacyjny plan B – czy jest możliwy?
Tymczasem nastroje w kluczowych branżach niemieckiej gospodarki coraz bardziej sprzyjają głębszej niż wynikałoby to z tak sformułowanych wytycznych, korekcie kursu. W środę Niemiecki Związek Izb Przemysłowo-Handlowych (DIHK) przedstawił własny raport: „Plan B” dla niemieckiej transformacji. Według zawartych w nim wyliczeń realizacja dotychczasowej strategii kosztować będzie 5,4 bln euro w samych tylko kosztach systemu elektroenergetycznego w perspektywie 2049 r., z czego ok. 40 proc. pochłonie import prądu. W ocenie organizacji przyczyni się to do potężnych obciążeń dla biznesu i gospodarstw domowych, osłabiając zarazem konkurencyjność niemieckiej gospodarki.
– Przy obecnej polityce transformacja energetyczna nie może się udać. Grozi ona wypchnięciem energochłonnych gałęzi przemysłu za granicę i osłabieniem tym samym bazy gospodarczej Niemiec – ocenił Peter Adrian, prezes DIHK. Według analizy zamówionej przez Związek Izb, realizacja dotychczasowych ambicji Berlina wymagałaby nawet kilkukrotnego podniesienia nakładów inwestycyjnych firm związanych z szeroko pojętą dekarbonizacją (w grę wchodziłyby kwoty rzędu co najmniej stu kilkudziesięciu miliardów euro rocznie). Wprowadzenie korekt do transformacyjnej strategii – m.in. ograniczenie subsydiów dla rentownych OZE – to z kolei szansa na redukcję jej kosztów o 11–17 proc., przy czym dalsze oszczędności byłyby możliwe do osiągnięcia poprzez głębsze zmiany, np. dzięki odsunięciu w czasie celu neutralności klimatycznej. Władze DIHK nie stronią też od krytyki Europejskiego Zielonego Ładu, który ich zdaniem przyczynił się do zwiększenia obciążeń biurokratycznych dla przedsiębiorstw, co wymaga „odporu” – w domyśle, ze strony rządu federalnego.
Nad rozważaniami dotyczącymi zmian w niemieckiej strategii wisi widmo deficytów w niemieckim systemie energetycznym. W środę rząd przyjął raport federalnej agencji ds. sieci (BNetzA), z którego wynika, że okazjonalne niedobory mocy mogą dać o sobie znać jeszcze w bieżącej dekadzie. Jako jedno z największych ryzyk wskazano komplikacje w realizacji planowanych elektrowni gazowych (rząd Friedricha Merza negocjuje z Komisją Europejską możliwość zrealizowania aukcji dla bloków o łącznej mocy do 20 GW). Ale BNetzA przestrzega też przed spowolnieniem rozwoju OZE, które oznaczałoby, według niej, jeszcze większe potrzeby w zakresie nowych mocy gazowych (nawet 36 GW) czy elektromobilności, której rozpowszechnianie sprzyjać będzie elastyczności zużycia energii po stronie odbiorców.
Krytyka ETS wchodzi do mainstreamu
Za złagodzeniem trajektorii dekarbonizacji, przede wszystkim w przemyśle, opowiedział się także czołowy niemiecki producent stali Thyssenkrupp. Na jego celowniku znalazł się w tym kontekście system handlu emisjami (ETS), który ze względu na swój rynkowy charakter stanowił dotąd najprzychylniej oceniany przez niemiecki biznes instrument transformacji. Teraz to się zmienia. Koncern zabrał głos w ramach publicznych konsultacji Komisji Europejskiej poprzedzających okresowy przegląd w ETS i opowiedział się za jego urealnieniem. Obecna trajektoria redukcji CO2 w sektorach nim objętych – która dąży do zera w ok. 2039 r. – w połączeniu z bliską perspektywą wygaszenia darmowych uprawnień, które przysługiwały energochłonnym sektorom przemysłu, wiąże się, w ocenie Thyssenkruppa, z ryzykiem nowej fali dezindustrializacji.
Na zbliżonym stanowisku stanął ostatnio wpływowy związek zawodowy IG BCE, zrzeszający m.in. pracowników górnictwa, energetyki i branży chemicznej. Jak zauważa „Die Welt”, stanowi to nowość, ponieważ główne centrale związkowe do tej pory chętnie wspierały kurs na zieloną transformację. Zdaniem lidera IG BCE Michaela Vassiliadisa rynek emisji w praktyce nie działa tak jak powinien, prowadząc do upadku niemieckich firm i obciążając ich możliwości konkurowania z zagranicznymi odpowiednikami. Koszt uprawnień rośnie zbyt szybko, w efekcie obciążonych emisyjnym balastem zakładów pracy „nie da się ani uratować, ani transformować”. A istotna część technologii niskoemisyjnych dla przemysłu nie jest dostępna w rozsądnych kosztach. Obecne tempo redukcji uprawnień – 4,4 proc. rocznie – oznacza, że w ciągu pięciu lat ich podaż na rynku zmniejszy się o niemal 1/4. – Wszyscy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jakie będą tego skutki dla cen – mówi Vassiliadis na łamach „Die Welt”. Według związkowca do czasu przeprowadzenia niezbędnej reformy systemu, przedsiębiorstwa zagrożone upadłością powinny korzystać z nadzwyczajnej pomocy państwa. ©℗