Na początku tygodnia Komisja Europejska zaproponowała czasowe zawieszenie członkostwa Izraela w Horyzoncie Europa, flagowym programie badawczo-rozwojowym Unii Europejskiej. Izraelskie MSZ określiło ten krok jako „godny ubolewania i wzmacniający Hamas”.

Bruksela zaznaczyła, że sankcja nie uderzyłaby we wspólne projekty uniwersyteckie, ponieważ dotyczyłaby głównie podmiotów mających siedzibę w Izraelu i uzyskujących dofinansowanie z instrumentu EIC Accelerator. To fundusz wspierający start-upy i małe firmy oferujące przełomowe innowacje, w tym technologie podwójnego zastosowania w takich obszarach, jak: cyberbezpieczeństwo, przemysł dronowy i sztuczna inteligencja. Izrael przystąpił do Horyzontu Europa w 2021 r. na mocy układu o stowarzyszeniu z UE. W obliczu doniesień o dziesiątkach tysięcy ofiar cywilnych w Strefie Gazy KE zarządziła przegląd wspomnianego paktu, a 23 czerwca ogłosiła, że Izrael narusza zapisane w umowie zobowiązania w zakresie praw człowieka.

Wówczas skończyło się jedynie na dyskusjach i zawarciu z rządem Binjamina Netanjahu porozumienia o zwiększonym dostępie do pomocy humanitarnej w zrujnowanej enklawie. 28 lipca Bruksela oceniła, że choć Izrael wywiązał się z części zobowiązań, „sytuacja w Strefie Gazy pozostaje poważna”. Właśnie te okoliczności popchnęły brukselskich urzędników do wyjścia z pierwszym realnym działaniem w postaci wykluczenia izraelskich przedsiębiorstw z programu Horyzont Europa. We wtorek nad propozycją KE deliberowali ambasadorowie państw członkowskich UE. Za nałożeniem sankcji byli przedstawiciele Francji, Hiszpanii, Holandii, Irlandii, Luksemburga, Malty, Portugalii i Słowenii. Przeciwko opowiedziały się Bułgaria, Czechy i Węgry, natomiast ambasadorowie Niemiec i Włoch przekazali, że „muszą szczegółowo przeanalizować propozycję”.

Bruksela po wakacjach ma wrócić do tematu sankcji

Z nieoficjalnych informacji Euronews i Politico wynika, że po ostatnich sygnałach o panującym w Gazie głodzie nasi zachodni sąsiedzi są bardziej skłonni, by zmienić dotychczasową linię, zakładającą unikanie zwarcia i akcentującą konieczność dialogu z rządem Netanjahu. Aby postulat KE wszedł w życie, musi uzyskać poparcie kwalifikowanej większości w Radzie UE, a więc 55 proc. państw reprezentujących co najmniej 65 proc. ogółu ludności UE. Zasygnalizowane wątpliwości Niemiec i Włoch oznaczają, że gdyby do głosowania doszło dziś, wniosek trafiłby do kosza. Bruksela zamierza zabiegać, by po wakacyjnej przerwie ta proporcja uległa zmianie.

Rzeczniczka polskiego przedstawicielstwa przy UE Katarzyna Novak nie ujawnia, jaką argumentację przedstawił nasz rząd we wtorek. W rozmowie z DGP zaznacza natomiast, że „stanowisko Polski, wielokrotnie podkreślane przez ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, nie uległo zmianie”. – Polska uznaje prawo Izraela do życia w bezpiecznych, międzynarodowo uznanych granicach. Jednocześnie potępia naruszenia prawa międzynarodowego, w tym humanitarnego, na okupowanym terytorium palestyńskim. Wspieramy UE w wywieraniu nacisku na Izrael w celu poprawy sytuacji humanitarnej w Strefie Gazy i przestrzegania przez Izrael prawa międzynarodowego – przekazała nam Novak.

Część unijnych krajów nie czeka na rozstrzygnięcia na poziomie Wspólnoty i podejmuje działania na własną rękę. Gabinet Dicka Schoofa zakazał właśnie wjazdu na terytorium Holandii, będącej do niedawna wiernym sojusznikiem Izraela, dwóm współpracownikom Netanjahu: ministrowi finansów Becalelowi Smotriczowi i ministrowi bezpieczeństwa Itamarowi Ben-Gwirowi ze skrajnie prawicowej partii Siła Żydowska. Lewicowa opozycja w Izraelu narzeka, że to za mało, by zatrzymać walki. – UE nie ma narzędzi, by wpłynąć na Izrael. Dlaczego nie zerwiecie kontraktów zbrojeniowych z izraelskimi firmami, które są odpowiedzialne za zabijanie niewinnych ludzi? Dlaczego nie nałożycie sankcji na wszystkich izraelskich ministrów? Szef resortu spraw zagranicznych Gideon Sa’ar dopiero co zakończył podróż po Europie – mówi DGP Alon-Lee Green, szef izraelskiej organizacji Standing Together, która prowadzi kampanię na rzecz zakończenia wojny.

– Nie chodzi mi o to, że Europejczycy są winni temu, co robi izraelska armia i rząd. Ale dają im parasol ochronny. Bez wsparcia silnych krajów, takich jak USA czy państwa Europy Zachodniej, Izrael nie byłby w stanie dalej robić tego, co robi – przekonuje Green. Jego zdaniem w Europie brakuje też pozytywnego przekazu. – Pomysł Donalda Trumpa, by siłą usunąć wszystkich ludzi ze Strefy Gazy i wybudować tam bliskowschodnią Riwierę, zyskał popularność, ponieważ był jedyną konkretną propozycją, jaka pojawiła się od początku wojny – tłumaczy. Zdecydowana większość przeciwnych wojnie Izraelczyków uważa jednak, że dalszy rozwój sytuacji zależy przede wszystkim od Amerykanów.

– Gdyby Trump nie wygrał wyborów w Stanach, rzeczywistość wyglądałaby tu inaczej. Poziom nakładanej na nas presji byłby większy. Trump zaś jest niespójny w tym, co robi – mówił nam Eran Ezijon, były wiceszef izraelskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Podczas pobytu w Szkocji amerykański prezydent powiedział dziennikarzom, że Izrael ponosi „dużą odpowiedzialność” za kryzys w Gazie. Odniósł się w ten sposób do słów Netanjahu, który stwierdził, że „w Gazie nie ma głodu”. Zapytany, czy zgadza się z tą oceną, odpowiedział, że nie wie. – Dajemy pieniądze i dajemy żywność, ale jesteśmy tutaj. Chcę, żeby on (Netanjahu – red.) dopilnował, by żywność dotarła do Palestyńczyków – dodał. Izrael przekonuje, że o głodzie w Gazie nie ma mowy, a do jej mieszkańców trafia wystarczająca ilość pomocy humanitarnej. ©℗