Nie w broń wierzę, lecz w potęgę polityki i pokoju społecznego. Wzywam was, byście tym się kierowali – apelował do towarzyszy z Partiya Karkerên Kurdistanê Abdullah Öcalan, współzałożyciel i lider tego ugrupowania, zza krat więzienia na wyspie İmralı. W nagraniu wideo – pierwszym publicznym wystąpieniu od czasu procesu w 1999 r. – ponownie pojawiają się ponaglenia, by PKK zakończyła działalność. Ponownie, bo apel o rozwiązanie partii pojawił się w jego liście napisanym do bojowników w lutym, a w maju dowódcy formacji zapowiedzieli takie działanie.

Nagranie było symbolicznym podsumowaniem rozpadu PKK niż impulsem do niego. Zaledwie kilkadziesiąt godzin przed jego publikacją najważniejsi członkowie partii obradowali na 12. Kongresie PKK, określając go „sukcesem”: potwierdzono chęć rozwiązania ugrupowania, najwyraźniej bez większego sprzeciwu. I już kilkadziesiąt godzin po pojawieniu się nagrania w irackim Kurdystanie, 50 km na zachód od As-Sulajmanijji, odbyła się ceremonia palenia broni PKK.

Rytualnemu pożegnaniu z bronią przyglądali się m.in. wieloletni przywódca irackich Kurdów Masud Barzani i 300-osobowa grupa dziennikarzy, kurdyjskich polityków, którzy pośredniczyli w rozmowach między tureckim rządem a PKK, oraz agentów tureckiego wywiadu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ci ostatni przyjechali po to, aby upewnić się, że jeden z kluczowych problemów w regionalnej polityce został definitywnie rozwiązany.

Jeśli gdzieś świętowano, to w Ankarze. – Dekady smutku, łez i napięć dobiegły końca. (…) Dziś drzwi do wielkiej, potężnej Turcji zostały szeroko otwarte – zapewniał prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan kolegów z Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) w specjalnym orędziu. To wystąpienie było jedną z najważniejszych chwil w jego politycznej biografii: AKP i Erdoğan wciąż zwyciężają w tureckiej polityce, ale udaje im się to z coraz większym trudem i przy stosowaniu coraz bardziej wątpliwych metod. Zakończenie przeszło czterdziestoletniej wojny jest triumfem, który trudno negować – i zapewne poważniejszym przyczynkiem do nominacji np. do Pokojowego Nobla niż jego mediacje między Rosją a Ukrainą trzy lata temu.

Od pierwszej iskry do pożaru. Historia narodzin PKK

Kilka dni temu na stronach kurdyjskiej agencji informacyjnej ANF News pojawiło się rocznicowe wspomnienie o prapoczątkach walki zbrojnej. „Po wojskowym zamachu stanu w 1980 r. (…) cała Turcja stała się wielką celą tortur. W wojskowym więzieniu w Diyarbakır (największe miasto w tureckim Kurdystanie – red.) zapłonęła pierwsza iskra oporu, jaki miała stawić PKK” – przypominają autorzy.

Do Diyarbakır trafili liderzy tej założonej w 1978 r., zapatrzonej w marksizm, partii, która próbowała pożenić ideologiczne zapożyczenia z ZSRR z kurdyjskim pragnieniem posiadania własnego kraju. Za kraty nie trafił jedynie szef jej komitetu centralnego Öcalan, który na rok przed wojskowym przewrotem uciekł do Syrii. Osadzeni nie byli niewiniątkami: już w 1979 r. próbowali dokonać zamachu na jednego z kurdyjskich liderów, który miał współpracować z władzami przy prześladowaniu pobratymców. Ale też niewiele się różnili pod tym względem od lewicowej i prawicowej ekstremy, które w latach 70. destabilizowały Turcję.

Armia nie miała litości, zwłaszcza dla lewaków i Kurdów. Więzienia czasu wojskowej dyktatury były miejscami tortur. „Towarzysze” z PKK wkrótce odpowiedzieli na nie samopodpaleniami oraz głodówkami, które nie zrobiły na mundurowych wrażenia – odmawiającym jedzenia pozwalano po prostu zagłodzić się na śmierć. I to właśnie śmierć pierwszej generacji liderów partii miała pchnąć Öcalana do ogłoszenia walki zbrojnej dwa lata później.

Być może wojna, która wybuchła w 1984 r., skończyłaby się wcześniej, gdyby nie to, że turecka armia była wówczas politycznym gigantem, lecz militarnym karłem. Przez dekadę z okładem jej odpowiedzią na działania kurdyjskiej partyzantki były głównie akcje pacyfikacyjne, których ofiarą padali cywile z odległych wiosek zamiast przemykających swobodnie przez granice bojowników. Na dodatek w sąsiednich państwach trzymały się reżimy, z którymi Turkom trudno się rozmawiało: ajatollahowie w Iranie, Saddam Husajn w Iraku czy Hafiz al-Asad w Syrii.

Ale Öcalan już w połowie lat 90. musiał mieć świadomość, że tej batalii wygrać się nie da. PKK zrezygnowała z żądania niepodległości i zaczęła domagać się szerokiej autonomii, równości oraz respektowania prawa Kurdów do języka, obyczajów czy reprezentacji politycznej. Po przeszło dekadzie brutalnej walki obie strony przesiąkły jednak przemocą: bojownicy polowali na poborowych, którzy przemieszczali się poza jednostkami, z kolei na członków i sympatyków PKK czyhali „nieznani sprawcy”, którzy wykonywali na nich egzekucje. Instytucje kraju obrosło „głębokie państwo”: mniej lub bardziej trwałe sojusze wojska, wywiadu, ultraprawicowych bojówek, kurdyjskich gangów itp. Dobitnym tego przykładem może być efemeryczny kurdyjski Hezbollah – grupa radykałów religijnych, sformowana prawdopodobnie przy udziale tureckiego wywiadu, która zajęła się głównie zwalczaniem krajanów o lewicowym światopoglądzie.

Lament i kajanie się. Jak Turcja schwytała lidera PKK?

– Panie i panowie, mam ogłoszenie. Terrorysta jest już w Turcji od godz. 3 nad ranem – ogłosił przed telewizyjnymi kamerami 16 lutego 1999 r. ówczesny premier Bülent Ecevit. Nie musiał mówić, o kogo chodzi: wszyscy wiedzieli, że o Öcalana. Lider PKK, wyrzucony z Syrii, znalazł dzięki greckiemu wywiadowi schronienie w greckiej ambasadzie w Kenii. I, jak pisał reporter „The New York Times” Stephen Kinzer w książce „Crescent And A Star. Turkey Between Two Worlds”, nonszalancko traktował reguły bezpieczeństwa: spacerował po ogrodzie placówki, odmawiał wyjazdu z miasta, wydzwaniał z komórki do podkomendnych. I najważniejsze: dał się komuś przekonać, że zostanie zabrany do bezpiecznego stałego azylu i opuścił ambasadę. Wkrótce później auto, w którym siedział, otoczyli tureccy komandosi, którzy błyskawicznie dostarczyli go na lotnisko, gdzie już czekał samolot do Ankary.

Przez kilka dni wszystkie stacje telewizyjne pokazywały trzyminutowe nagranie z wprowadzenia Öcalana do samolotu, zdjęcia mu kaptura, przypięcia do siedziska. „Ale bardziej wstrząsająca niż obrazy była ścieżka dźwiękowa – pisał Kinzer. – Człowiek, który zlecał egzekucje między posiłkami, chlipał jak dziecko: «Naprawdę kocham Turcję i Turków. Moja matka była Turczynką. Trzeba sobie powiedzieć prawdę: kocham turecki naród i chcę mu służyć. Gdybym miał szansę, byłbym rad mu służyć. Tylko nie torturujcie czy coś takiego, będę szczęśliwy, mogąc służyć»”.

Wkrótce PKK po raz pierwszy ogłosiła zawieszenie broni. Ecevit mógł odtrąbić sukces, choć niewiele mu z tego przyszło, bo poza dopadnięciem kurdyjskiego przywódcy nie miał się zbytnio czym chwalić: jego rząd był chwiejny, nad sceną polityczną unosiło się wspomnienie kolejnego – tym razem bezkrwawego – wojskowego zamachu stanu z 1997 r., w 1999 r. kraj spustoszyło trzęsienie ziemi, a na dodatek spektakularnie upadła gospodarka. Nic dziwnego, że w 2001 r. Ecevit przegrał wybory z kretesem – i to z partią, której lider miał zakaz obejmowania stanowisk politycznych. Był to Recep Tayyip Erdoğan.

Walka o kurdyjski głos

„Błotnistą ścieżką prowadzącą do centrum wioski toczył się autobus kampanii wyborczej, rozpędzając na boki kurczaki i kozy” – opisywał brytyjski podróżnik Henry Hemming przejazd przez turecki Kurdystan w 2001 r. w książce „Kierunek: Bagdad”. „Mężczyzna na siedzeniu pasażera huczał do mikrofonu, podnosząc głos pod koniec każdego politycznego punktu, i rozdawał dzieciom naklejki” – dorzucał.

To był wehikuł należący do AKP. Partia, która programowo zwalczała dominujący od dekad w krajowej polityce establishment, postawiła na Kurdów. Kalkulacja była prosta: skoro Kurdowie nie mają szans na własną reprezentację polityczną, powinni poprzeć tę partię, do której im najbliżej – konserwatywną, odwołującą się do wartości religijnych i z nich wywodzącą hasła równości i emancypacji „górskich Turków” (jak, w deprecjonujący sposób, określano czasem Kurdów w Turcji). Obu stronom tego politycznego kontraktu zależało wszakże na odsunięciu od władzy tych, którzy je prześladowali od lat.

Za pierwszym razem nawet się udało. „Gabinet AKP zniósł stan wyjątkowy, obowiązujący na wschodzie kraju, i zlikwidował urząd supergubernatora, który zarządzał tym regionem od 1987 r. Decyzja się opłaciła: w wyborach lokalnych w 2004 r. i parlamentarnych w 2007 r. kandydaci AKP doskonale sobie radzili w wyborczej rywalizacji z kandydatami kurdyjskimi” – przypomina politolog Dmitri Bechev w książce „Turkey Under Erdoğan”. Pojawiły się media i sztuka w języku kurdyjskim, poluzowano rygory w edukacji, zliberalizowano zasady partycypacji politycznej. UE zaś zachęcająco przyklaskiwała reformom.

Z czasem ujawniły się jednak pułapki tego procesu. Liberalizacja polityczna poskutkowała tym, że zaczęły prężnie działać Partia Społeczeństwa Demokratycznego i Ludowa Partia Demokratyczna, które skutecznie odbierały AKP kurdyjskie głosy. Lider drugiej z nich Selahattin Demirtaş przez pewien czas był wręcz uznawany za lidera opozycji wobec AKP i polityka znacznie sprawniejszego od jakiegokolwiek przedstawiciela dawnego establishmentu – co zresztą skończyło się oskarżeniem go o propagowanie terroryzmu (w domyśle: PKK) i aresztowaniem w 2016 r. Do dziś pozostaje za kratami. Do tego trzeba też dodać inny czynnik: na prokurdyjskiej polityce AKP zaczęły zyskiwać inne partie – rządząca niegdyś Partia Republikańska i ultranacjonaliści. Ucieczka wyborców do tych ugrupowań skłoniła Erdoğana do zaostrzenia kursu wobec Kurdów.

Odbiło się to na procesie pokojowym. Bechev twierdzi, że pierwsze kontakty AKP z PKK zostały potajemnie nawiązane w 2005 r. Trzy lata później zaczęły się dyskretne negocjacje pokojowe w Oslo. Toczyły się one niespiesznie, bo zarysy kompromisu ucierały się powoli. Kurdowie żądali autonomii, uznania swojej tożsamości narodowej, edukacji w ojczystym języku – no i przeniesienia Öcalana do aresztu domowego. W 2011 r. nagrania z negocjacji przeciekły do prasy – rzekomo za sprawą kolejnego gracza: Ruchu Gülena, organizacji religijno-społecznej, która z pozycji sojusznika Erdoğana i AKP stopniowo stała się ich największym wrogiem (i najprawdopodobniej podjęła w 2016 r. próbę obalenia rządu AKP). Gdy zwykli Turcy usłyszeli, czego się domagają Kurdowie, zawrzało. Negocjacje upadły, a cała sprawa mocno zaważyła na skłonności Erdoğana do szukania kompromisów. W końcu – są priorytety. Utrzymanie władzy jest bezwzględnie pierwszym z nich.

Kolejne lata przyniosły zresztą okazję do spacyfikowania partyzantów. Gdy w sąsiedniej Syrii, dewastowanej od 2011 r. wojną domową, zagnieździło się Państwo Islamskie, na północy kraju powstał kurdyjski bastion obrony przed dżihadystami – Rożawa. Zbudowano go w dużej mierze dzięki PKK, które przerzucało tam swoich bojowników, chcąc bronić syryjskich Kurdów, i zbudowało sprawną i waleczną formację ukrytą dla niepoznaki pod innymi nazwami. Oczywiście, dla Ankary nie było tajemnicą, kto walczy w Rożawie – i to zapewne tłumaczy co najmniej dwuznaczne działania Turków wobec Państwa Islamskiego: przymykali oczy na harce dżihadystów na turecko-syryjskiej granicy, by dać im szansę pokonania obrońców Rożawy. Tak się nie stało, ale batalia o syryjski region wykrwawiła PKK. A to z kolei utorowało drogę do zmuszenia niedobitków do kapitulacji na tureckich warunkach.

Konstytucyjny fortel

Nawet jeśli jednak Ankara nie zobowiązała się do spektakularnych ustępstw wobec Kurdów, rozwiązanie partyzantki będzie miało poważne konsekwencje. Na poziomie symbolicznym spór toczy się dziś choćby o dalszy los Öcalana. Kurdyjska diaspora – powołując się na jego apele zza krat o pokojowe zakończenie konfliktu – nazywa go „Mandelą Bliskiego Wschodu” i zabiega o zwrócenie mu wolności. Towarzysze z PKK także trwają przy liderze, choć ich nadzieje są – jak może się wydawać – bardziej realistyczne. – Oczekujemy, że Turcja dokona stosownych zmian w warunkach przetrzymywania Öcalana w odosobnieniu, zapewniając mu swobodne i bezpieczne warunki pracy tak, by mógł kierować procesem (pokojowym – red.) – skomentował dla agencji AFP Zagros Hiwa, rzecznik PKK.

Rzeczywiście, jest jeszcze co negocjować, przynajmniej z perspektywy bojowników. Nie wiadomo nic o tym, co formalnie chce im zaproponować Ankara. Tureckie media sugerują, że dla tych, którzy „nie popełnili przestępstwa na terytorium Turcji”, otwiera się możliwość powrotu do kraju. Nie dotyczy to jednak dowódców PKK. Dla Besê Hozat, jednej z nielicznych kobiet w kierownictwie partyzantki, są to warunki nie do przyjęcia: w rozmowie z portalem Al-Monitor domagała się od Turcji wypuszczenia Öcalana na wolność oraz umożliwienia byłym bojownikom zaangażowania się w turecką politykę.

Na spełnienie tych warunków nie ma zbyt wielkich szans, bo AKP od lat pozostaje wychylona na prawo i nie wpuści dawnych bojowników na polityczne salony. Liberalizacja może za to objąć polityków, którzy siedzą w więzieniu za realne – a najczęściej domniemane – związki z kurdyjskim podziemiem, np. Demirtaşa. W tureckich mediach pojawiły się spekulacje, że jeszcze w tym roku może on odzyskać wolność. Pewnym sygnałem odkręcenia śruby może być informacja dziennika „Sabah”, że sąd w Istambule odstąpił od oskarżenia o terroryzm (czytaj: powiązania z PKK) byłego burmistrza dzielnicy Esenyurt Ahmeta Özera i jego współpracowników. O ironio, polityk należy do Partii Republikańskiej, której raczej daleko od wspierania sprawy kurdyjskiej. Tak czy inaczej, wraz z rozbrojeniem i potencjalnym zniknięciem PKK rząd Erdoğana straci jeden z pretekstów do uciszania przeciwników. Zapewne z czasem znajdzie się inny bat na nich, ale póki co opozycja może dzięki temu zyskać nieco na czasie.

Oczywiście, jest też – bardzo spekulatywny – scenariusz tłumaczący, jakie korzyści mógłby z obecnej sytuacji wyciągnąć prezydent i jego AKP. W parlamencie powstaje komisja, która ma przedstawić rekomendacje dotyczące dalszego postępowania rządu. Zacznie ona prace najpewniej jesienią, ale dziś plotkuje się o tym, że proces pokojowy – i potencjalnie gesty wobec Kurdów – oznaczałyby poparcie kurdyjskich ugrupowań (obecnych i przyszłych) dla zmiany konstytucji. A jak na stole byłaby zmiana konstytucji, to i ponowny start Erdoğana w wyborach (obecna kadencja jest formalnie jego ostatnią) nie byłby wykluczony.

Regionalne klocki

Zniknięcie PKK, paradoksalnie, ucieszy irackich Kurdów. Po pierwsze, pozwoli im powrócić do relatywnie ożywionych i przyjaznych relacji z Ankarą, jakimi cieszyli się kilkanaście lat temu, gdy wymiana handlowa rozwijała się w najlepsze, a wielu Turków przyjeżdżało pracować w Irbilu. Rządzący iracką autonomią klan Barzaniach wspierał krajan z Turcji z musu, w ramach solidarności między kurdyjskimi społecznościami, ale w dłuższej perspektywie stawia raczej na niepodległość własnego regionu niż tworzenie Wielkiego Kurdystanu łączącego wszystkie zamieszkane przez Kurdów skrawki terytoriów Turcji, Iraku, Syrii i Iranu. Nowe status quo oznacza co najmniej zredukowanie obaw i oporu Ankary przed niepodległością irackiego Kurdystanu.

W gorszej sytuacji są Kurdowie syryjscy. Ich tamtejsze formacje powstały w dużej mierze dzięki potencjałowi PKK (a z czasem też – amerykańskiej pomocy), ale dzisiaj mają coraz mniejsze szanse na uzyskanie choćby jakiejś formy autonomii. Po upadku Baszszara al-Asada wzmogła się presja Waszyngtonu, by syryjscy Kurdowie weszli do rządu prezydenta Ahmeda Husejna asz-Szary – islamisty, który niegdyś był związany z dżihadystami. Takie połączenie może z jednej strony pozwolić na kontrolowanie poczynań syryjskich radykalnych sunnitów, ale z drugiej – może przyspieszyć potencjalną konfrontację, jeżeli sojusz tak różnych partnerów nie wypali. W takim starciu Kurdowie byliby na zdecydowanie gorszej pozycji.

Sploty rozmaitych interesów i współzależności – zarówno w samej Turcji, jak i całym regionie – sprawiają, że ślady przeszło 40-letniego konfliktu będą widoczne jeszcze długo. Ale nie sposób zaprzeczyć, że przy obecnym status quo domknięcie tej historii jest wszystkim na rękę. Inna sprawa, że status quo może się zmienić – a wraz z nim kalkulacje strat i zysków poszczególnych graczy. Na razie dogorywająca wojna może skończyć się kruchym pokojem. ©Ⓟ