Wstępem – a trzymając się teatralnej metafory powiedzielibyśmy, że prologiem - była końcówka poprzedniej prezydentury Trumpa i szturm na Kapitol. W najpotężniejszym i – jak zapewne wierzyliśmy – najlepiej zorganizowanym państwie na świecie widzieliśmy sceny rodem z republiki bananowej. Dziś, po powrocie Trumpa do władzy, mamy dalsze części tej samej tragikomedii. Niektóre rozdziały dobrze już znamy: wojna na cła z całym światem, która za chwilę znowu przybierze na sile, poniżanie Kanady, anektowanie Grenlandii, przejmowanie Ukrainy za pomoc wojskową jak na wyprzedaży garażowej, ubliżanie Europie, adorowanie Rosji itd. itp.

Signalgate i dzień zero

Kolejna – drobna, ale znamienna - część tragikomedii to Signalgate. Jest w niej coś z filmu dostępnego na Netfliksie: „Dzień zero” z Robertem de Niro w roli głównej. Oglądamy – mówiąc w największym skrócie – pogrążoną w chaosie z powodu potężnego cyberataku Amerykę. Skrępowaną siecią kłamstw i spisków, z którą nie może sobie poradzić urzędująca wówczas administracja. Rozrywaną politycznymi ambicjami tych, którzy chcą ją ponownie uczynić wielką (przede wszystkim jednak we własnym interesie), będącą łupem lobbystów i szemranych miliarderów. Sytuację ratuje poproszony o ratunek były prezydent USA, którego największą siłą są uczciwość i bezkompromisowość.

W Signalgate chodzi, jak wiemy, o to, że najbliżsi współpracownicy Trumpa, a jednocześnie najpotężniejsi ludzie w Ameryce, wymieniali się na komunikatorze poufnymi informacjami o planowanym ataku w Jemenie. W grupie znalazł się (przez przypadek?) redaktor naczelny amerykańskiego pisma „The Atlantic” i to on ujawnił korespondencję. W gronie dyskutujących o ataku byli właściwie wszyscy najważniejsi po Bogu – m.in. wiceprezydent (!) J.D. Vance, sekretarz stanu (!) Marco Rubio, sekretarz obrony (!) Pete Hegseth oraz dyrektor wywiadu narodowego (!) Tulsi Gabbard.

Osobiście mniej mnie oburza to, że w grupie znalazł się ktoś, kto nie powinien. To mógł być zwykły błąd. O wiele bardziej oburzające i śmieszne zarazem jest to, że Ameryka, posiadająca najpotężniejszy na świecie wywiad i sieć potężnych agencji, w tym CIA i NSA, a także – przynajmniej jeśli brać na poważnie hollywoodzkie produkcje firmowe – dysponująca niewiarygodnie zaawansowanymi technologicznie narzędziami służącymi do inwigilacji i bezpiecznej komunikacji używa … powszechnie znanego komunikatora do omawiania tajnych spraw. Naprawdę nie wiadomo, śmiać się czy płakać.

Jeśli dołożymy do tego fakt, że jeden z uczestników dyskusji przebywał wówczas w Moskwie, z najważniejszą obecnie międzynarodową misją, dotyczącą zakończenia wojny na Ukrainie, to zapewne dojdziemy do wniosku, że na naszych oczach rozpada się mit Ameryki jako supermocarstwa, które kwestie bezpieczeństwa narodowego ma absolutnie pod kontrolą. Zresztą Tulsi Gabbard również przebywała w czasie dyskusji za granicą. Tu znowu zapachniało republiką bananową. Dodajmy, że Signal to prywatna inicjatywa, co też rodzi pewne skojarzenia z „Dniem zero”. Narzędzie jest rozwijane przez Signal Technology Foundation i jej spółkę zależną Signal Messenger LLC. Fundacja z kolei została założona przez Moxie Marlinspike'a (a właściwie Matthew Rosenfelda) i Briana Actona, współzałożyciela WhatsAppa.

Elon Musk na ratunek

Trump skomentował aferę jako „niegroźny incydent”. Ostatecznie może i okazał się niegroźny. Jednak jest symbolem braku profesjonalizmu, który oznacza, że zamiast wielkiej Ameryki mamy śmieszną Amerykę. Ale tragikomedia trwa. Pojawiają się kolejne jej rozdziały. Oto Elon Musk, który i w innych jej rozdziałach już się pojawiał i staje się jedną ze znaczniejszych postaci w całym kuriozalnym przedstawieniu, został wezwany, aby dołączył do zespołu, który ma badać signalową aferę i wyciek informacji (jakby było tu co badać poza głupotą bohaterów tej historii, w tym wiceprezydenta Vance’a, tak ochoczo innym odmawiającego zalet intelektualnych innym, w tym prawdopodobnie samemu Trumpowi, i pouczającego wszystkich dookoła).
Musk jest, zdaje się, dla Trumpa lekiem na całe zło. O ile można byłoby to zrozumieć, gdyby był doradcą w sprawach gospodarczych, czyli w obszarze, w którym trudno odmówić mu zasług i sukcesów, o tyle jego zaangażowanie w kwestie polityczne (w tym polityki międzynarodowej i dotyczące bezpieczeństwa) znowu kruszy mit Ameryki jako państwa poważnego.

Kiedy supermocarstwo staje się śmieszne

Ameryka pozostaje niezwykle potężnym krajem, z najsilniejszą armią na świecie i największą gospodarką oraz nieprawdopodobnym bogactwem. Jednocześnie w opowieściach wielu obserwatorów, którzy odwiedzali ten kraj w ostatnich miesiącach, słyszę to samo słowo – abdykacja. To państwo, które abdykuje w wielu obszarach polityki wewnętrznej i międzynarodowej. Abdykuje w złym stylu bądź podupada. I które w ekspresowym tempie traci coś, co długofalowo jest znacznie ważniejsze nawet od pozycji dolara – zaufanie, wiarygodność i autorytet. To bardzo zły sygnał. Historia nie zna przypadków, by erozja tak potężnych mocarstw odbywała się spokojnie i bezboleśnie dla świata. Przeciwnie. Zwykle towarzyszą temu w różnych miejscach na globie potężne wstrząsy, głębokie przetasowania geopolityczne, krwawe wojny, chaos i mroczne społeczne zawirowania. Dlatego amerykańską tragikomedię musimy tak uważnie śledzić. Nawet jeśli jej bohaterowie, jak Trump czy Musk, bardzo nam się nie podobają. Na razie tragikomedia trwa. Jaki będzie epilog?