Od potęgi trzęsącej Unią Europejską (i wpływowej w NATO) do zmarginalizowanego politycznie i biedniejącego w szybkim tempie „chorego człowieka Europy”? Wiele osób, na Starym Kontynencie i poza nim, chętnie wróży naszym zachodnim sąsiadom taką przyszłość. Niektórzy, na czele z Donaldem Trumpem i jego ekipą, nawet aktywnie i z upodobaniem działają na rzecz osłabienia pozycji Republiki Federalnej (co przysparza im sympatyków w krajach, mających z Niemcami stare porachunki oraz mniej czy bardziej słuszne pretensje do Berlina). Nie da się zresztą ukryć, że sami Niemcy (czytaj: ich elity polityczne i biznesowe) swymi licznymi grzechami i zaniedbaniami mocno przybliżyli czarne scenariusze.

Zanim gruby schudnie…

Wiele wciąż wskazuje na to, że Niemcy są owym względnie bezpiecznym i odpornym na kryzysy „grubasem” zasobnym w niebagatelne atuty. 83,5 mln mieszkańców (pierwsze miejsce w Unii) to atrakcyjny rynek zbytu i zapas wykwalifikowanej siły roboczej. Produkt krajowy brutto nieco ponad 3,6 bln euro, a w konkurencji „PKB na głowę mieszkańca” 7. miejsce w UE (bywało lepiej, ale nadal jest dobrze), do tego stosunkowo niska (i potencjalnie malejąca) inflacja. Ubiegłoroczny eksport – 1,6 bln euro – dał RFN wciąż niezagrożone trzecie miejsce na świecie (choć ze spadkiem o 1 proc. w relacji do 2023, za co odpowiadało m.in. spore zmniejszenie sprzedaży do Rosji, Wielkiej Brytanii i USA, ale za to ze wzrostem w ramach strefy euro oraz do Chin). Silne banki, także o znaczeniu międzynarodowym, kilka znaczących globalnie firm motoryzacyjnych i high-tech, przyzwoita (jak na kontynentalne standardy) zbrojeniówka, renomowane uczelnie i instytuty badawcze… Kapitał wciąż jest.

Jest też wypracowana przez dekady skuteczność polityczna. Wewnątrz Unii mierzona np. zdolnością kontrolowania kluczowych stanowisk – obsadzanych albo przez Niemców, albo przez polityków z innych państw wykazujących wobec Berlina daleko idącą pokorę i gotowość realizowania jego interesów. To samo dotyczy licznych stanowisk na szczeblu wykonawczym i urzędniczo-doradczym, nierzadko ważniejszych w unijnej rzeczywistości niż te w świetle jupiterów. Efekt: pomoc publiczna dla niemieckiej gospodarki oscyluje wokół połowy wszystkich zatwierdzonych przez Brukselę wypłat.

Wpływom poza strukturami Unii przydaje się umiejętna i hiperrealistyczna dyplomacja gospodarcza, wspierana przez kombinację instrumentów finansowych, kontrolowanych z Berlina sieci organizacji pozarządowych (także pozornie całkiem niewinnych i apolitycznych), mediów, a jak trzeba, to dodatkowo wzmacniana narzędziami wywiadowczymi. Dyskretnie albo wprost. Klasyczny przykład: podczas gdy w 2003 r. Berlin oficjalnie ostro protestował przeciwko inwazji na Irak, występując jako lider „osi pokoju” wraz z Francją i Rosją, kadrowi oficerowie oraz miejscowi agenci niemieckiego wywiadu pomagali Amerykanom naprowadzać pociski na wybrane cele. Notabene, od XIX wieku zmieniają się wprawdzie ideologie, sojusze, nazwy państwa niemieckiego i jego centrali wywiadowczej, ale nie zakłóca to codziennej, żmudnej roboty pająków tkających sieci na całym Bliskim Wschodzie. Dzięki temu niedługo po wojnie w Zatoce nowa kanclerz Angela Merkel mogła rozmawiać z irackimi, post-saddamowskimi politykami o „skutecznym stawieniu czoła międzynarodowej konkurencji” na tamtejszym rynku.

Amerykanie nie protestowali. Po prostu nadal potrzebowali Niemców. Nie tylko na Bliskim Wschodzie, także w samej Europie. Aż po czasy Joego Bidena, z krótkimi zawirowaniami, w Waszyngtonie wysoko ceniono sobie to, że można zadzwonić do Berlina, dogadać się z kanclerzem, a niemieccy partnerzy zajmą się implementacją porozumienia na Starym Kontynencie.

Dziedzictwo Bismarcka

Niemcy były potrzebne nie tylko Amerykanom. Także Chinom, bo kooperacja gospodarcza i technologiczna pompowała obie gospodarki. I oczywiście Rosji, bo wbrew przestrogom garstki dalekowzrocznych specjalistów w Berlinie radośnie przyjęto koniec „smuty” czasów Jelcyna, zachłyśnięto się tym, że nowy car (z początku udający całkiem liberalnego) umie mówić w języku Goethego, po czym zaczęto pracowicie budować obustronnie korzystny sojusz.

Berlin przez lata konsekwentnie realizował wielki plan, który dzięki bardzo taniemu gazowi z Rosji miał za jednym zamachem zapewnić międzynarodową konkurencyjność niemieckiego przemysłu oraz silny wpływ na politykę innych krajów europejskich, dla których Republika Federalna miała stać się energetycznym hubem. Po drodze trzeba było usunąć drobne przeszkody, np. zlikwidować własne elektrownie atomowe (bardzo przydał się pretekst w postaci katastrofy w Fukushimie plus rzesze „pożytecznych idiotów” i płatnych lobbystów). A także zadbać, by energetyka jądrowa nie rozwinęła się zanadto w krajach ościennych i nie popsuła układanki.

Ceną, jaką kolejne niemieckie rządy były gotowe płacić za realizację tej wizji, było przymykanie oczu na rosyjską działalność agenturalną. U części fachowców z kontrwywiadu latami narastała frustracja, bo klasyczni szpiedzy oraz ostentacyjni agenci wpływu paradowali im bezkarnie przez podwórko, ale jedynym wyjściem była zmiana pracy (albo podrzucanie tego i owego partnerom amerykańskim, a potem także brytyjskim, bo ci paradoksalnie byli bardziej wyczuleni na sprawy bezpieczeństwa kontrwywiadowczego Europy niż Urząd Kanclerza Federalnego). Przywódcy niemieckiej chadecji do niedawna starannie chowali głowy w piasek, zaś socjaldemokraci nie zdołali się odciąć nawet od swego byłego szefa Gerharda Schrödera, choć ten – w roli sowicie opłacanego reprezentanta interesów Moskwy – ewidentnie przekroczył wszelkie możliwe granice przyzwoitości.

Za tym wszystkim stały chyba nie tylko doraźne korzyści i oportunizm, lecz także tęsknota za dawnymi czasami, gdy Niemcy i Rosja wspólnie i w porozumieniu kontrolowały Europę Środkową i Wschodnią (przy okazji czerpiąc z tego sojuszu siłę na wypadek sporów i konfliktów z mocarstwami zachodnimi). To tradycja mająca prapoczątki jeszcze w XVII w., ale wzniesiona na wyżyny skuteczności za czasów kanclerza Bismarcka. Granica stref wpływów przebiegała wtedy inaczej niż u progu wieku XXI, metody kontroli też stały się z czasem subtelniejsze, szczególnie w strefie zachodniej, lecz strategiczny sens pozostał z grubsza ten sam.

Czas szoku

Wszystko popsuł Putin nieumiarkowaniem i brutalnością. Zachodnia opinia publiczna mogła jakoś przeżyć napaść na Gruzję, zielone ludziki na Krymie, trucie polonem dysydentów, a nawet wybuchy w składach amunicji w czeskich Vrběticach i zestrzelenie przez donbaskich „separatystów” malezyjskiego boeinga. Jawna, pełnoskalowa agresja zbrojna przeciwko Ukrainie, w dodatku połączona z mordowaniem jeńców i osób cywilnych, przekroczyła punkt krytyczny. Nagle okazało się, że z rosyjskiego gazu trzeba rezygnować, nie mając sensownej alternatywy.

W dodatku spowodowany tym kryzys nałożył się na inne. Nie tylko na problemy wewnętrzne, społeczne i w dziedzinie bezpieczeństwa, spowodowane latami lekkomyślnej polityki migracyjnej, a jeszcze wcześniej nie do końca udanym procesem reintegracji wschodnich landów. Również na wyczerpywanie się atrakcyjności pewnego modelu kapitalizmu zwanego niekiedy reńskim, a opartego m.in. na skomplikowanych strukturach partycypacji społecznej w zarządzaniu gospodarką, preferencji dla kredytu bankowego jako źródła finansowania inwestycji, a przy tym na lekko przestarzałej kulturze korporacyjnej oraz na coraz mocniej ograniczanym przez biurokratyczne procedury zapleczu intelektualnym i badawczym. Wszystko to nawet ładnie komponowało się z chrześcijańską nauką społeczną oraz ideami socjaldemokracji, ale w realnym świecie od wielu dekad powodowało zadyszkę w wyścigu z bardziej liberalnymi gospodarkami, zwłaszcza anglosaskimi. Teraz okazało się, że model państwowego kapitalizmu bardziej udatnie realizują Chińczycy, a z pandemicznego dołka szybciej niż gospodarki strefy euro, na czele z niemiecką, wychodzą Amerykanie. I to USA i ChRL ścigają się obecnie w kosmosie, przodują w rewolucji informatycznej, w bio- i nanotechnologiach, a Unia Europejska (w tym Niemcy, wciąż się z unijnym projektem geostrategicznym mocno utożsamiający) może co najwyżej kibicować. I pocieszać się drugorzędnymi, punktowymi sukcesami.

Jakby tych wszystkich problemów było Niemcom mało, przyszedł jeszcze Donald Trump. I ostatecznie wywrócił stolik.

Odwrócony Marshall

Przez lata świat ekspercki żył w przekonaniu, że głównym, globalnym rywalem Stanów Zjednoczonych jest wzrastająca potęga chińska. I to pozostaje prawdą. Bardzo możliwe, że dziejąca się właśnie operacja ugłaskiwania Putina kosztem Ukrainy i ludzkiej przyzwoitości to „odwrócony plan Nixona”, czyli próba przekształcenia Rosji w sojusznika USA przeciwko Chinom. A przy okazji – wspólnego położenia łapy na surowcowych zasobach Arktyki i być może także kooperacji w podboju kosmosu. Skądinąd byłby to plan naiwny i świadczący o głębokim niezrozumieniu Rosji.

Ale w biznesowej optyce Trumpa, Muska i innych amerykańskich rozgrywających bodaj większym wyzwaniem od merkantylnych komunistów z Pekinu jest Unia Europejska. To jednak jej instytucje narzucają reguły gry na bardzo atrakcyjnym rynku obejmującym 450 mln zamożnych konsumentów (o czym boleśnie przekonały się w przeszłości niektóre amerykańskie big techy). To ona wpływa na warunki inwestycyjne na Starym Kontynencie (patrz: trauma Muska związana z uzyskiwaniem pozwoleń na uruchomienie fabryki Tesli pod Berlinem). I wreszcie to ona ma euro – walutę może niedoskonałą, ale w praktyce jedyną, która może docelowo zagrozić pozycji dolara jako instrumentu rozliczania transakcji w skali światowej (odłóżmy chwilowo na półkę propagandowe bajki o takich szansach chińskiego juana albo jakiejś mitycznej, wspólnej walucie grupy BRICS).

Rachuba Waszyngtonu jest więc teraz, jak się wydaje, prosta – to Unię należy zniszczyć w pierwszej kolejności, a przynajmniej poważnie ją uszkodzić. Zaczynając od jej trzonu, czyli Niemiec. Temu celowi służy wpuszczanie Europejczyków w pułapkę w sprawie Ukrainy, czyli doprowadzanie do sytuacji, w której muszą być bardziej radykalni i antyrosyjscy od Amerykanów i ponieść tego konsekwencje w sferze bezpieczeństwa, także czysto militarnego. Presja na wzrost wydatków wojskowych w Europie daje się świetnie uzasadniać potrzebą bardziej sprawiedliwego rozłożenia kosztów wspólnego bezpieczeństwa po obu stronach Atlantyku. Ale gdy pojęcie „wspólnego bezpieczeństwa” traci sens, to w gruncie rzeczy pod starymi sloganami pozostaje tylko cyniczna chęć wymuszenia wysokich wydatków budżetowych na cele niekoniecznie sprzyjające rozwojowi gospodarczemu i społecznemu. Przy jednoczesnym hodowaniu wiarygodnego straszaka w postaci Rosji u bram.

Amerykański scenariusz to w tej sytuacji „odwrócony plan Marshalla”: zamiast pompowania pieniędzy dla ustabilizowania politycznego Niemiec i uczynienia z nich pokojowego zwornika nowej Europy mamy pompowanie problemów i dywersję polityczną (patrz: przedwyborcze wsparcie dla AfD). Partia Alice Weidel raczej nie wygra niedzielnych wyborów – jeszcze nie tym razem. Ale jej dobry wynik wpłynie paraliżująco na możliwości budowy w Niemczech sensownej koalicji, a więc na (i tak ograniczone) szanse, że niemieccy politycy zdołają posprzątać bałagan, którego sami narobili. Republika Federalna na równi pochyłej to cios i dla niej, i dla dotychczasowego formatu Unii Europejskiej. Rzecz jasna, na wszelki wypadek ten „odwrócony Marshall” będzie wzmacniany działaniami wobec innych państw unijnych. Chodzi o to, by konfliktowały się z Niemcami oraz z instytucjami wspólnotowymi. Węgry Viktora Orbána podpompowano już wcześniej, nieprzypadkowo. Teraz pora na Włochy, bo kraje unijnego południa swoje wycierpiały (ekonomicznie) ze strony Berlina i eurostrefy.

Polski dylemat

W kolejce jest też Polska. Z przyczyn obiektywnych zagrożona przez Rosję jak mało kto, z silnym i zrozumiałym resentymentem antyniemieckim i równie silną, emocjonalną tradycją orientowania się na Stany Zjednoczone. Lider w kategorii wzrostu wydatków wojskowych, dobry klient amerykańskiej zbrojeniówki, a przy tym kraj, którym łatwo się manipuluje. Amerykanie to potrafią (Trump robił to u progu swojej poprzedniej kadencji). Trzeba odpowiednio dobrać „paciorki dla Indian”: zamachać perspektywą regionalnej mocarstwowości, obiecać specjalne relacje, wspomnieć o Kościuszce i może o bigosie, okrasić cytatem z Jana Pawła II. Potem można sprzedać bardzo dużo, a wymusić jeszcze więcej.

Mówiąc brutalnie: nam to nie pierwszyzna, bywało tak w przeszłości. Tyle że do tej pory czołgał nas realny sojusznik, przynajmniej z grubsza podzielający nasze wartości i ocenę regionalnych zagrożeń, fizycznie gwarantujący nam bezpieczeństwo w ich obliczu. Można było zacisnąć zęby i przeżyć. Teraz sytuacja się zmienia – ryzykujemy pogłębienie uzależnienia od mocarstwa, które właśnie wchodzi w stare buty Bismarcka, dzieli się Europą z rosyjskim reżimem i dość ostentacyjnie pokazuje, że chwilowych klientów traktuje utylitarnie. Może ich sprzedać w każdej chwili. Wczoraj Kurdowie, dziś Ukraińcy... A jutro?

Nie, nie będziemy Izraelem – bodaj jedynym zewnętrznym partnerem USA, którego nawet Trump nie przehandluje wrogom. Nie zdołamy zbudować sobie za oceanem tak silnego lobby, żeby ogon kręcił psem. Do tej pory w ewentualnym sporze z Waszyngtonem mogliśmy podbijać swoją pozycję Unią, a pośrednio Niemcami. Jeśli przyłożymy rękę do ich demontażu i osłabienia, pozbawimy się alternatywy, nawet teoretycznej i niedoskonałej – a więc zawiśniemy całkowicie na łasce (i niełasce) kapryśnego pana zza Atlantyku. Ten zaś może potem spokojnie skupić się na Pacyfiku, pozostawiając rolę europejskiego żandarma swoim kolegom z Moskwy. To czarny scenariusz dla Polski, Ukrainy oraz państw bałtyckich i nordyckich.

Wniosek jest wbrew pozorom prosty. We wspólnym interesie jest szybka budowa europejskiej „koalicji zdolnych i chętnych” (Amerykanie używali tego terminu, gdy „obchodzili” struktury NATO, jadąc na wojnę w Afganistanie). Na całą Unię oczywiście nie ma co liczyć, jest zbyt wielka i nieruchawa, ma też zbyt wiele sprzecznych interesów wewnątrz. Ale wymienione wyżej kraje, najbardziej zagrożone przebudową porządku międzynarodowego przez Trumpa i Putina, to już jakiś potencjał pozwalający myśleć o wspólnej obronie – i o wspólnym występowaniu w rozmowach z kolejnymi, zainteresowanymi partnerami. Francją, Wielką Brytanią, Kanadą… Także o koniecznych negocjacjach z USA i Chinami, może nie jak równy z równym, ale przynajmniej nie jako pokorny klient.

Potencjał Niemiec, wciąż przecież niebagatelny, bardzo by taki układ wzmocnił. Warto więc trzymać kciuki za te siły w polityce niemieckiej, które po pierwsze – wyciągają wnioski z błędów przeszłości i znajdą w sobie odwagę, by je naprawić, a po drugie – realistycznie oceniają zagrożenie rosyjskie… i amerykańskie. ©Ⓟ

ikona lupy />
Plakat wyborczy Olafa Scholza (SPD) w mieście Witten 
w Nadrenii Północnej-Westfalii / Forum / fot Stefan Ziese/imageBROKER/Forum