Teheran prowadzi politykę tzw. strategicznej cierpliwości. Jest to jedyna strategia, która może przynieść sukces w walce z Izraelem.
Nie licząc głośnej, ale jednak niedużej grupy ludzi, która będzie świętować każdą porażkę Iranu, jak również tej – znacznie większej – która jest obojętna wobec polityki, nastroje są bardzo złe. Izrael pokazał, na co go stać. Okazało się, że może naprawdę dużo. Wszyscy wiedzieli, że Izrael jest potężny, zdolny do przeprowadzenia zmasowanych ataków, ale chyba nikt nie spodziewał się, że aż do takiego stopnia.
Zdecydowanie nie. Oczywiście pojawiają się wątki propagandowe. Władza mówi, że nie odda (Izraelowi – red.) ani guzika. Brakuje jednak konkretów. Nie ma ze strony irańskich polityków i duchownych żadnych wezwań do bezpośredniego zaangażowania się w szeroko pojęty odwet czy wsparcie sprawy palestyńskiej. Coraz częściej podkreśla się wręcz, że sprawą palestyńską powinni się zająć Palestyńczycy. Irańczycy tłumaczą, że jako muzułmanie zawsze chętnie im pomogą, ale co do zasady jest to „wasza wojna”. Taka narracja coraz mocniej wybrzmiewa w irańskiej infosferze.
Taka narracja jest połączeniem propagandy i myślenia życzeniowego. Iran faktycznie nie odpowiada i jest to prezentowane jako jego słabość. Tylko po co Iran ma odpowiadać, skoro z punktu widzenia Teheranu Izrael przez cały czas jest atakowany i znajduje się pod presją, która zmusza go do trwonienia zasobów? Hezbollah po prostu się odbuduje. Izraelczycy zadali mu bardzo bolesny cios, ale to nie jest cios decydujący. To nie jest coś, co zakończyłoby działalność Hezbollahu. Ostatnie działania Izraela wprowadzą trochę dezorganizacji w jego szeregach. Przez kilka tygodni Hezbollah pewnie nie będzie w stanie przeprowadzać bardziej zaawansowanych ataków wymierzonych w Izrael. Ale Hezbollah przetrwa. Jak tylko bombardowania zelżeją, bojówka zacznie bardzo szybką odbudowę. Iran będzie w tym pomagał i, prędzej czy później, wrócimy do punktu wyjścia. Warto pamiętać, że zabity szef Hezbollahu Hassan Nasrallah odziedziczył swoje stanowisko po założycielu organizacji Abbasie al-Musawim, który również zginął w izraelskim ataku. Przyglądałem się wycinkom z izraelskiej prasy z tamtego okresu. Z nagłówków można się było dowiedzieć, że to już koniec. Uderzyliśmy w Hezbollah, zabiliśmy jego przywódcę i kilku dowódców, więc nie będzie już stanowił dla nas takiego zagrożenia. Od tego czasu minęło 30 lat. Znowu jesteśmy w tym samym miejscu. Wydaje mi się, że i tym razem historia się powtórzy.
Właśnie. To jest polityka strategicznej cierpliwości. Jest to tak naprawdę jedyna strategia, która może przynieść sukces w walce z Izraelem. Gdyby Iran zdecydował się iść na zwarcie z Izraelem, to oberwałby bardzo mocno. Irańskie lotnictwo w porównaniu z izraelskim prezentuje się dość blado. To samo możemy powiedzieć o obronie przeciwlotniczej. Jednocześnie Iran to państwo, które ma 1,5 mln km kw. powierzchni i ponad 80 mln mieszkańców, więc zapewne trudno byłoby cały potencjał irański zniszczyć z powietrza. Co nie zmienia tego, że dysproporcja sił jest porażająca – z korzyścią dla Izraela. Stosowanie chwytów z podręcznika wojny asymetrycznej – eskalacja, ale poniżej progu otwartej wojny, podkopywanie morale i gospodarki Izraela, kąsanie go przy pomocy swoich sojuszników – to jedyne, co może zrobić Teheran. W wymianie ciosów lotniczo-rakietowych, nawet jeśli się uwzględni potężny arsenał rakietowy Iranu, on mógłby po prostu sukcesu nie odnieść.
To jest bardzo interesująca kwestia, bo ten temat faktycznie nieco odżył w Iranie. Musimy pamiętać, że dotychczas kwestią potencjalnego nabycia przez Teheran broni atomowej ekscytował się Zachód, a oliwy do ognia dolewa premier Izraela Binjamin Netanjahu. W Iranie temat właściwie nie istniał. Były najwyższy przywódca kraju Ruhollah Chomejni wydał opinię, która mówiła, że broń masowego rażenia, w tym nuklearna, jest niezgodna z islamem i mieć jej nie wolno. Iran przez cały czas podkreśla więc, że jego program nuklearny jest w 100 proc. cywilny. Władze tłumaczą, że potrzebują energii atomowej, żeby rozwijać gospodarkę. Narracja jest taka, że broni nie mają, nie budują i nie będą budować, bo jej nie chcą. Po ostatnich wydarzeniach zaczęły się pojawiać pojedyncze głosy, że ta dysproporcja między Iranem a Izraelem jest potężna, że Izrael może robić, co chce, więc my – Irańczycy – musimy mieć jakieś zabezpieczenie, a jedyną rzeczą, która nam w tym pomoże, jest broń atomowa. Chcę jednak podkreślić, że wciąż są to bardzo nieliczne głosy osób, które nie należą do pierwszej ligi irańskich polityków. W poważnym dyskursie takiej dyskusji nie ma, choć być może w nadchodzących miesiącach to ulegnie zmianie.
Istnieją dwa podejścia do tego problemu. Oba zakładają, że Iran jest trouble makerem w regionie Bliskiego Wschodu i trzeba coś z tym problemem zrobić. Jedna szkoła mówi, że należy się z Iranem dogadać. Niekoniecznie znosić wszystkie sankcje, ale chociaż część z nich. Według drugiej szkoły myślenia Iran jest tak problematyczny, że trzeba go właściwie zagłodzić. Jeśli gospodarka pogrąży się w kryzysie, to wzrośnie prawdopodobieństwo, że obywatele wyjdą na ulice. Takie podejście obecnie dominuje na Zachodzie. W rezultacie Iran nie ma zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o partnerów handlowych. A że Rosja jest, czy nam się to podoba, czy nie, państwem bardzo dużym i mającym sporo do zaoferowania, Iran wzmacnia współpracę z nią. Aczkolwiek po zwycięstwie Masuda Pezeszkiana w wyborach prezydenckich Teheran coraz częściej puszcza oczko do Zachodu. ©℗