Ukraińska „strategia zwycięstwa”, którą Wołodymyr Zełenski ma niebawem przedstawić Joemu Bidenowi, Kamali Harris i Donaldowi Trumpowi, będzie zakładać najpewniej eskalację konfliktu, dalsze przenoszenie go na terytorium Rosji i ewentualne umiędzynarodowienie.
Przynajmniej tak można wnioskować z decyzji, które w ostatnich dniach podejmuje Ukraina. W weekend Kijów dokonał największego ataku dronów przeciwko Rosji od początku wojny. W przestrzeni powietrznej państwa agresora znalazło się 158 maszyn bezzałogowych. Niszczono elektrociepłownie m.in. w obwodzie moskiewskim i twerskim. Wczoraj z powodu zagrożenia było zamknięte stołeczne lotnisko Wnukowo. Równocześnie w kierunku granicy z Ukrainą Alaksandr Łukaszenka skierował pojazdy opancerzone i czołgi, które były oznaczone symbolami taktycznymi (literą B). Maluje się je, gdy dana grupa batalionowa „składa” się do ataku. Zełenski może nie czekać, aż Łukaszenka da się „przekonać” do rozpoczęcia walki. I uderzyć jako pierwszy. Dokładnie tak jak w obwodzie kurskim. Przed atakiem przez kilka tygodni Kijów spinował wersję o szykowanej ofensywie rosyjskiej z tego kierunku na Sumy. Po czym sam wyprowadził cios, nie informując o tym ani USA, ani NATO. Skoro można uderzyć w Rosję, to dlaczego nie w znacznie słabszą Białoruś?
W tym przypadku trudno ocenić, kto chce eskalacji. Z punktu widzenia Łukaszenki wchodzenie do wojny jest skazaniem się na wariant syryjski. Ukraińcy z udziałem pułku Kalinowskiego – formacji zasilanej przez białoruską opozycję, która walczy na Donbasie – spokojnie są w stanie zawojować kilka powiatów w okolicy Homla i zbudować tam jakąś formę parapaństwa białoruskiego. Jeśli chodzi o zasadę działania podobną do fundamentalistycznej enklawy w Idlibie czy w przeszłości w Aleppo. Na jego czele mogliby stanąć antyreżimowi wojskowi białoruscy walczący po stronie Ukrainy pod biało-czerwono-białą flagą.
W zasadzie nawet jest do tego uzasadnienie prawnomiędzynarodowe. Białoruś po 24 lutego 2022 r. udostępniała swoje terytorium do ataku lądowego na Kijów. Pozwalała również na starty rosyjskich MiG-31K – przenoszących hipersoniczne pociski Kindżał – z lotniska w Maczuliszczach. Gościła rosyjski odpowiednik NATO-wskiego AWACS-a – A-50, który pomagał w atakach powietrznych na Ukrainę. Nawet te trzy powody dają Zełenskiemu prawo do odwetu bez pytania o to, czy Łukaszenka robił to wszystko z własnej woli, czy pod presją Putina.
Co w ten sposób zyskuje Ukraina? Po pierwsze, wciągnęłaby do gry kolejne państwo i skupiła na sobie uwagę NATO i USA. Po drugie, wprowadziłaby chaos na zapleczu logistycznym wojny (Białoruś pozostaje jej ważnym ogniwem). Po trzecie, zyskałaby możliwość utworzenia kolejnego po „republice sudżańskiej” parapaństwa. To odwrócenie logiki rosyjskiej. Kreml od lat korzysta z koncepcji zamrożonych konfliktów, by uzyskiwać korzyści w stosunkach międzynarodowych (i wikłać ofiary separatyzmu w wieloletnie negocjacje, ograniczające ich samodzielność na arenie międzynarodowej). Specjalistą od zamrożonych konfliktów jest Dmitrij Kozak, wicepremier Rosji w latach 2008–2020 i wpływowa postać wokół Władimira Putina. Dla szefa biura Zełenskiego i osoby numer dwa w państwie – Andrija Jermaka, rosyjski polityk to po prostu Dima. Osobisty kolega z dawnych czasów i skrzynka kontaktowa w rozmowach o wymianie jeńców. Trudno, by inteligentni skądinąd ludzie Zełenskiego nie skorzystali z wieloletniego bagażu doświadczeń Rosji z Naddniestrza, Abchazji czy Osetii Południowej i wiedzy Dimy. Ukraina wojny nie wygra liniowo. Musi wywracać stolik, aby zmuszać przeciwnika do reagowania na jej zasadach. Tym wywracaniem stolika są operacje takie, jak zniszczenie Nord Stream 2, dronowe uderzenia na Morzu Czarnym doprowadzające do anihilacji rosyjskiej floty, program celowanych zabójstw czy okupowanie symbolicznych terytoriów obcych państw. To mądre i z pewnością przejdzie do historii sztuki wojennej. Poza tym na razie przynosi wymierne rezultaty. Elementy trzech ukraińskich brygad powietrzno-desantowych – 80. ze Lwowa 82. z Czerniowców i 95. z Żytomierza – okopały się na Kurszczyźnie i nie zanosi się na to, aby Rosjanie byli w stanie szybko je stamtąd wykurzyć. W tym czasie spada poparcie dla Władimira Putina wśród rozczarowanych wojną Rosjan, czego dowodem jest choćby blokowanie komunikatorów, aby ludzie nie mogli się dzielić między sobą tym rozczarowaniem.
Jeśli dojdzie do działań na Białorusi, rozpocznie się cały łańcuch wydarzeń, które przynajmniej na jakiś czas odwrócą uwagę od trzeszczącego Donbasu. Łukaszenka polegnie. Jego władza zostanie podważona, co może otworzyć worek zmian politycznych w kraju. Równocześnie Rosja nie znajdzie dodatkowych sił, aby mu pomóc. Razem z Łukaszenką padną kolejne czerwone linie. Kreml sam ma problem z przeniesieniem wartościowych oddziałów z Donbasu pod Kursk. Wiadomo, że do tej pory udało się przerzucić spod Pokrowska pod Sudżę raptem jedną kompanię z 15 Brygady Strzelców Zmotoryzowanych i elementy tzw. 1 brygady słowiańskiej, czyli 1 Korpusu Armijnego Donieckiej Republiki Ludowej. Białoruś na pewno nie będzie na pierwszym planie w programie pomocowym.
Z punktu widzenia Polski taktyka Kijowa ma bardzo niejednoznaczny wymiar. Jeśli wojna objęłaby Białoruś, niewykluczona jest nowa fala uchodźców. Na granicę, która jest ufortyfikowana i zabezpieczona kontyngentem wojskowym. Trudno również powiedzieć, czy Warszawa jest gotowa do przyjęcia na klatę potencjalnej niestabilności politycznej w Mińsku. Zełenski ma elity białoruskie do objęcia władzy na zawojowanym terenie. To ostrzelany na Donbasie pułk Kalinowskiego. Polska dysponuje kanapową opozycją. Przewodzi jej Swiatłana Cichanouska, której mąż jest zakładnikiem Łukaszenki.
Jeśli coś się zacznie dziać na Białorusi, wojna zbliży się do granic Polski. I mniej ważne będzie to, kto zaczął. Pokrowsk jest o 1479 km od Warszawy. Homel ledwie 729 km. Niewykluczone, że jesteśmy na to gotowi tak samo, jak na przelot rosyjskiego drona, który w ubiegłym tygodniu przez 33 min był w polskiej przestrzeni powietrznej. Przez cały czas go widzieliśmy. Był pod pełną kontrolą. Tylko do dziś nie możemy go znaleźć. ©℗