Gdy w nocy ze środy na czwartek pojawiła się informacja, że prezydent USA zakaził się koronawirusem, wielu analityków w pierwszym odruchu pewnie pomyślało: oto dogodny pretekst, by na honorowych warunkach odsunąć Joego Bidena. Seria jego medialnych wpadek stała się tak poważnym obciążeniem, że szanse na reelekcję demokraty są praktycznie zerowe. Tym bardziej że równocześnie doszło do próby zamachu na Donalda Trumpa, która już przynosi kampanijne zyski. Trudno się dziwić, że po stronie demokratów pojawiły się głosy, że to ostatni moment, by zastąpić Bidena innym kandydatem, bardziej dynamicznym i przedłużającym nadzieje na pokonanie Trumpa (a przynajmniej na mniej spektakularną porażkę). Jak nieoficjalnie słychać, wśród zwolenników takiej opcji są również najbardziej prominentni politycy partii, w tym lider większości w Senacie Chuck Schumer i była przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi.
Ponadto mamy rozpędzonego Trumpa, który właśnie ogłosił swoim kandydatem na wiceprezydenta J.D. Vance’a. Mocnego poparcia udzielili Trumpowi nawet jego niedawni rywale w starciu o nominację: Nikki Haley i Ron DeSantis. W dodatku pojawiła się pogłoska, że liderzy związku zawodowego Teamsters, liczącego 1,3 mln członków, tym razem raczej nie poprą żadnego kandydata w wyścigu (a demokraci bardzo liczyli na jego wsparcie). Podczas gdy od sztabu Bidena odsuwają się ważni darczyńcy, po stronie republikańskiej pojawiają się nowi. I to nie byle jacy. Elon Musk poinformował w poniedziałek, że zamierza zapewniać 45 mln dol. miesięcznie jednemu z nowych, protrumpowskich komitetów wyborczych. Rynki bukmacherskie zareagowały błyskawicznie – na portalu PredictIt średnie stawki na zwycięstwo Trumpa wyniosły w połowie tego tygodnia 69 centów (w porównaniu z 53 centami miesiąc temu), a za Bidena tylko 28 centów (44 centy w połowie czerwca). Na amerykańskich giełdach zasadniczo drożeją akcje spółek z sektorów, które potencjalnie mogą liczyć na preferencje w polityce obozu republikanina (np. rodzime firmy energetyczne), a także tych, które oczekują wygaszenia niekorzystnej dla nich strategii aktualnej administracji (sektor kryptowalut). Tanieją te, które mogą się spodziewać utrudnień po porażce demokraty (np. firmy powiązane z europejskim przemysłem samochodowym). „Rynek mówi, że istnieje oczekiwanie drugiej prezydentury Trumpa” – podsumował Joe J. Kinahan w wypowiedzi dla Reutersa.
Znaki zapytania
Do listopada wciąż może się zdarzyć jakiś cud, który odwróci losy kampanii. Ale politycy i ich doradcy w różnych zakątkach świata bardziej wierzą w trendy i rachunek prawdopodobieństwa niż w cuda, dlatego przygotowują się już na powrót Donalda Trumpa do Białego Domu. O ile przyszła polityka wewnętrzna nowej republikańskiej administracji jest z grubsza przewidywalna, o tyle w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa pewników jest niewiele. Pierwszy z nich brzmi: nie będzie dokładnie tak samo jak za poprzedniej kadencji Trumpa, bo w międzyczasie zmienił się zarówno on sam, jak i charakter wyzwań zewnętrznych. Drugi: niekoniecznie będzie tak jak Trump i jego współpracownicy mówili i mówią w trakcie kampanii, bo na jej użytek rzuca się przeróżne hasła, a potem robi swoje. Wyborca, również amerykański, ma raczej krótką pamięć. W dodatku polityka zagraniczna i długofalowy plan strategiczny obchodzą go znacznie mniej niż jutrzejszy stan prywatnego konta. Nie ma więc co przywiązywać nadmiernej wagi do wiecowych deklaracji. I pewnik trzeci: będzie „transakcyjnie”, z ostentacyjnym lekceważeniem wartości, na które spory nacisk (przynajmniej werbalnie) kładł Biden, bo właśnie takiego podejścia oczekuje przeciętny sympatyk Trumpa i republikanów. Ale uwaga: nastroje izolacjonistyczne w ich współczesnym wydaniu różnią się od historycznych analogii sprzed co najmniej 100 lat. Nie chodzi o to, by zamknąć się w „twierdzy Ameryka” i zignorować resztę świata. Nawet mało wyrobiony wyborca zdaje sobie sprawę, że to już niezbyt realne. Teraz chodzi raczej o to, aby grać na różnych fortepianach, zachowywać się ofensywnie wobec zewnętrznych wyzwań i zagrożeń, ale bez wchodzenia w trwałe sojusze i zobowiązania. A na pewno bez wyciągania za innych kasztanów z ognia. Wszystko po to, aby chronić interesy amerykańskiej gospodarki i obywateli. Może wydaje się to jasne (i nośne), lecz w praktyce trudne do rozpisania na konkretne działania operacyjne.
Nastroje izolacjonistyczne w ich współczesnym wydaniu różnią się od historycznych analogii sprzed 100 lat. Nie chodzi o to, by zamknąć się w „twierdzy Ameryka” i zignorować resztę świata
W powszechnej opinii zwycięska ekipa Trumpa skoncentruje się na strategicznej rywalizacji z Chinami i podporządkuje jej wszystko inne, zwłaszcza interesy bezpieczeństwa na wschodniej flance NATO. Wskazuje na to retoryka dominująca wśród republikanów w ostatnim okresie, której przykładem były choćby zapowiedzi rozmów z Władimirem Putinem i zmuszenia Ukrainy do upokarzającego pokoju. W ten schemat wpisywały się też rozmaite posunięcia, na czele z blokowaniem w Kongresie finansowej pomocy dla Kijowa. Teoretycznie może tak się stać – ale to niezbyt prawdopodobne. Po pierwsze, Chiny nie są jedynym wrogiem Ameryki ani jednym, którego działania mogą uderzyć w ekonomiczne interesy obywateli USA oraz zachwiać ich poczuciem bezpieczeństwa. Po drugie, rachuby na przeciągnięcie Rosji do swojego obozu za cenę uznania jej strefy wpływów we wschodniej Europie są po prostu naiwne. Nawet jeśli założymy, że Donald Trump w swoim zadufaniu nie zdaje sobie z tego sprawy, dobrze wiedzą o tym jego doradcy, a także przedstawiciele fachowych kręgów Departamentu Stanu, CIA czy Pentagonu. Jeśli USA spróbowałyby gry na taki scenariusz, to szybko zostałby on negatywnie zweryfikowany poprzez dalsze manewry Rosjan.
Przeciw osi zła
Stany Zjednoczone mają dziś do czynienia z coraz wyraźniej kształtującą się „osią zła”, której punkt ciężkości znajduje się w Pekinie, ale która łączy różnorodnych aktorów o rozmaitych interesach: Iran, Rosję, Koreę Północną, islamistyczne bojówki i grupy terrorystyczne w kilku newralgicznych punktach Bliskiego Wschodu oraz organizacje przestępcze na całym świecie, (w tym latynoamerykańskie, bezpośrednio odpowiadające za obsługę nielegalnej imigracji do USA). Są jeszcze grupy wewnątrz kraju, które podlegają wrogim wpływom zewnętrznym (Rosji, Chin lub islamskich radykałów), działające zarówno w realu, jak i w cyberprzestrzeni. To oznacza, że chcąc nie chcąc, Stany Zjednoczone muszą w sposób elastyczny reagować na kilku frontach jednocześnie, a także poszukiwać sojuszników. Tych wojen nie da się wygrać bez wsparcia krajów europejskich, Australii, Japonii i Korei Południowej, Izraela oraz niektórych bogatych państw arabskich czy Indii – a tym bardziej wbrew nim. W praktyce trzeba więc będzie chodzić na kompromisy, zaś ich finalny kształt będzie kwestią zdolności i zręczności liderów. Z Trumpem też da się negocjować, należy jednak mieć wobec USA jakieś karty przetargowe. I wiedzieć, czego się chce.
Główny targ najprawdopodobniej będzie dotyczyć architektury zbiorowego bezpieczeństwa Zachodu, rozumianego szeroko, a więc bardziej w sensie cywilizacyjnym niż geograficznym. Wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy efektywniejszym modelem będzie system z dominacją sojuszy dwu- i wielostronnych, o regionalnej odpowiedzialności, czy też rozszerzanie roli NATO jako globalnego policjanta. Retoryka Trumpa, a także doświadczenia z jego poprzednią kadencją wskazywałyby na model pierwszy. Jednak realia pchają wszystkich ku temu drugiemu, który wiąże się ze skuteczniejszą koordynacją, z szybszymi procesami decyzyjnymi, łatwiejszym ujednoliceniem standardów. Teoretycznie same zyski, w praktyce – osiągalne tylko pod warunkiem dobrej woli ważnych graczy, np. solidarnego ponoszenia kosztów wspólnego bezpieczeństwa. Nie da się ukryć, Trump ma w tej kwestii sporo racji: dotychczas wiele krajów ordynarnie i cynicznie polegało na darmowym parasolu od Ameryki i nadal, mimo negatywnych zmian w otoczeniu, ociąga się z urealnieniem wydatków na obronność. Warto to powtarzać do znudzenia: nie chodzi tylko o mechanicznie traktowany poziom 2 proc. PKB, lecz głównie o sens i jakość tych nakładów. Paradoksalnie przyszłość systemu zachodnich sojuszy zależy więc w mniejszym stopniu od Trumpa, a bardziej od zaangażowania takich państw jak np. Niemcy czy Francja.
Islamiści na celowniku
Relacje amerykańsko-chińskie za drugiej prezydentury Trumpa nie muszą zmierzać w stronę eskalacji konfliktu. Teoretycznie Pekin korzysta na stabilności geostrategicznej, bo oznacza ona lepszy klimat dla biznesu i nie zakłóca łańcuchów dostaw. Do otwartej wojny Chińczycy wciąż nie są gotowi i nie zmieni się to przez najbliższe kilka lat. Ale jeśli ekipa Xi Jinpinga zamiast chleba postanowi zaoferować poddanym igrzyska, to możemy mieć do czynienia z ryzykownym prężeniem muskułów i podgrzewaniem lokalnych konfliktów, a w rezultacie – z koniecznością adekwatnej reakcji ze strony USA. Przy pewnej finezji graczy, wyobrażalnej po obu stronach, niewykluczony jest również scenariusz wspólnego, cichego kontrolowania tych procesów. Najkrócej mówiąc, swoistej ustawki, dostarczającej obu stronom paliwa dla wewnętrznej propagandy, ale w gruncie rzeczy nienaruszającej kluczowych interesów.
Polem takiej gry mogą się okazać Ameryka Południowa i Afryka, a przede wszystkim Bliski Wschód. Ekipa Trumpa mocno wspiera Izrael (cieszy się głosami radykalnych środowisk diaspory żydowskiej), należy więc się spodziewać silniejszej niż dotychczas akceptacji Waszyngtonu dla działań Binjamina Netanjahu, zmierzających do fizycznej eksterminacji Hamasu (a de facto również jego zaplecza demograficznego). To raczej utrudni powrót do ducha porozumień abrahamowych z poprzedniej kadencji Trumpa oraz sprawi, że sunnickie monarchie rejonu Zatoki zaczną się przesuwać coraz bardziej ku partnerstwu z Chinami. Takie sygnały zresztą zostały już wysłane, m.in. przez lidera Arabii Saudyjskiej księcia koronnego Mohammada bin Salmana. Będzie to się też wiązać z coraz silniejszą presją na Iran.
Retoryka i polityka antyislamska może się stać dość trwałym elementem strategii Partii Republikańskiej. J.D. Vance na razie ma przede wszystkim przyciągać specyficzne grupy elektoratu. Jego praktyczny wpływ na podejście szefa długo będzie raczej ograniczony (tak jak Kamala Harris miała przyciągać do centrowego Bidena progresywnych wyborców z mniejszości). Jednak Vance wyraźnie aspiruje do fotela kolejnego lidera republikanów, a zatem w nie tak odległej przyszłości jego doświadczenia z piechoty morskiej podczas wojny w Iraku, ostre podejście do przestępczości zorganizowanej i konserwatywne poglądy na kwestie społeczno-obyczajowe (nawet jeśli nie do końca szczere) mogą popchnąć sprawy dalej.
Nudno nie będzie
Amerykanie musieliby wykonać trudny łamaniec dyplomatyczny i strategiczny, by otwarcie uderzyć w Iran wraz z Izraelczykami, ale wbrew większości zachodnich partnerów. O ile nie chcą po raz kolejny ugrzęznąć w jakiejś beznadziejnej bliskowschodniej wojnie, która źle się kojarzy wyborcom. To wymagałoby zawarcia kompromisu i z Chinami, i z monarchiami sunnickimi. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale historia zna nie takie wolty. A co mogłoby być towarem w transakcji polegającej na zapewnieniu sobie życzliwej neutralności Pekinu wobec awantury irańskiej? Na przykład ograniczenie wsparcia Waszyngtonu dla Tajwanu i Filipin. Jeszcze niedawno uznano by to za całkowite political fiction i bezsensowną spekulację. Jednak Donald Trump chyba nieprzypadkowo rzucił właśnie uwagę, że Tajwan „powinien zapłacić Stanom Zjednoczonym za obronę”, bo ten „nie daje USA niczego”, a w dodatku „zabrał 100 proc. amerykańskiego biznesu czipowego”. Że to oczywista nieprawda, to akurat najmniej istotne. Ważne było wysłanie w przestrzeń balonu próbnego, że rysuje się szansa na obustronnie atrakcyjny deal.
Z europejskiego punktu widzenia transakcyjna polityka zagraniczna USA będzie oznaczać jedno: albo zaczniemy ją kontrować, albo się w nią wpasujemy jako junior partnerzy. Niemcy czy Francja i tak prowadzą własną politykę wobec Chin i Bliskiego Wschodu, nie oglądając się dotąd zbytnio na interesy Ameryki ani innych państw unijnych. Trump spróbuje zapewne wymusić za pomocą presji handlowej większą dyscyplinę od Berlina i Paryża. Mało prawdopodobne, aby to się udało – przynajmniej nie w krótkiej perspektywie (w dłuższej, przynajmniej kilkunastoletniej – być może, o ile w międzyczasie gospodarka USA, wyrwana z okowów polityk klimatycznych Bidena, jeszcze wyraźniej wyprzedzi gospodarki Starego Kontynentu). W najbliższym czasie stara Europa raczej stanie okoniem, czemu będą sprzyjać także osobiste fobie dużej części tutejszych elit związane z Trumpem. To zaś spowoduje, że Amerykanie zagrają na rozbicie unijnego projektu integracyjnego, podsycając tendencje dezintegracyjne na obrzeżach. Węgry mają już w koszyczku. Kolej przyjdzie na Polskę, Czechy, Rumunię… A niewykluczone, że także na kraje nordyckie, jeśli dalej będą tam rosnąć partie antyimigracyjne. Tu też mamy już sygnał: Corey Lewandowski, jeden z ważnych doradców Trumpa, w rozmowie z korespondentem Polskiego Radia zapowiedział, że jego szef chętnie dopomoże „w zmianie obozu władzy w Polsce”. Warto jednak pamiętać, że lokalni faworyci republikańskiego kandydata mogą albo sprzedać się za paciorki (jest takie spore ryzyko), albo twardo negocjować „coś za coś”. Czyli spektakularne porzucenie opcji berlińsko-brukselskiej w zamian za realny parasol bezpieczeństwa plus korzystne inwestycje i wsparcie naszych aspiracji geostrategicznych na obszarze postradzieckim.
Sprawa Ukrainy i aktywnego powstrzymywania Putina wcale nie musi więc być z góry przegrana, gdy do władzy w Waszyngtonie dojdzie Donald Trump. Zmienią się po prostu warunki dalszej rozgrywki. Trzeba będzie się też wykazać umiejętnością stosowania nowych narzędzi. Dotyczy to w takim samym stopniu zarówno polityków z Kijowa, jak i rządów państw NATO i UE, które mają powody, by z zaniepokojeniem spoglądać na Wschód. ©Ⓟ