Musi świetnie wypadać na wiecach, ale nie może przyćmiewać kandydata na prezydenta. Musi zażarcie bronić go w telewizji, ale nie powinien lansować siebie samego. Jak Donald Trump szuka swojego numeru 2.

Jak na byłą gwiazdę reality show przystało, Trump nie przepuści okazji do suspensu. Zwłaszcza że w tegorocznej kampanii prezydenckiej pole do popisów scenariuszowych jest wyjątkowo skromne: główne role były z góry obsadzone, a ich odtwórcy raczej nie mają już w swoich arsenałach niczego, czym mogliby wywołać u widowni efekt „wow”. Uwaga mediów i wyborców skupia się więc na jedynej niewiadomej pozycji w wyścigu: kto zostanie kandydatem na wiceprezydenta u boku Trumpa.

Od kilku tygodni faworyt republikanów podsyca na ten temat spekulacje, stosując niezawodną strategię PR „wiem, ale nie powiem”. Podobno nie wtajemniczył w swoją decyzję nawet bliskiego otoczenia. Na dobrą sprawę nie ma też pewności, czy Trump faktycznie już kogoś wybrał, czy tylko dalej pogrywa sobie z pretendentami, próbując wytropić sygnały mogące świadczyć o tym, że któryś z nich nie gwarantuje mu bezgranicznego oddania. Swój wybór zamierza ogłosić dopiero 15 lipca na konwencji republikańskiej w Milwaukee. Delegaci partyjni z całego kraju oficjalnie wręczą mu wtedy nominację, a jednocześnie potwierdzą jego status niekwestionowanego lidera, któremu nie zagrażają rozliczne problemy prawne nawarstwiające się w tle (co najwyżej dodają mu nimbu politycznego męczennika).

Dokładnie cztery dni przed inauguracją imprezy sąd w Nowym Jorku rozstrzygnie, jaką karę wymierzy Trumpowi w sprawie nielegalnej transakcji znanej jako „pieniądze za milczenie”. Pod koniec maja ława przysięgłych uznała byłego prezydenta za winnego 34 zarzutów związanych z fałszowaniem dokumentacji biznesowej w celu uniknięcia (kolejnego) skandalu w czasie kampanii. Przed wyborami w 2016 r. ówczesny kandydat do Białego Domu zapłacił bowiem gwieździe porno 130 tys. dol., żeby nie sprzedawała mediom rewelacji o ich krótkim romansie, a potem ukrył, na co wydał tę sumę, w spreparowanych księgach rachunkowych. Prawnicy są zgodni, że więzienie raczej Trumpowi nie grozi – zarówno ze względu na kaliber przestępstwa, jak i polityczne implikacje takiej kary. Nagłówki o pierwszym w historii nominacie figurującym w rejestrze skazanych nie są jednak wymarzonym akompaniamentem dla triumfalnego wejścia na scenę. Dlatego komentatorzy nie wykluczają, że Trump wcześniej zdradzi nazwisko polityka, z którym będzie się ubiegać o drugą kadencję, by przykryć negatywny przekaz.

Ta, która zabiła pieska

Kandydaci na veepa – jak popularnie określa się w USA wiceprezydenta – od miesięcy uczestniczą w nieformalnym, publicznym castingu. Bronią swojego politycznego patrona w prawicowej telewizji, walczą o jego uwagę w mediach społecznościowych. Na wiecach prześcigają się w wychwalaniu jego osiągnięć, a u konserwatywnych podcasterów odwołują krytyczne komentarze, które wygłosili o nim w przeszłości. Wymowną ilustracją tych zabiegów były sceny rozgrywające się w czasie procesu Trumpa na Manhattanie. Jednego tygodnia reporterzy donosili, że zastęp republikańskich akolitów, który przybył, by mu kibicować w sali sądowej, był tak duży, że ledwo udało się wszystkich zmieścić w rzędach przeznaczonych dla gości strony oskarżonej.

Oczywiście żaden z pretendentów nie przyznaje otwarcie, że ubiega się o wiceprezydenturę. Jedna z niepisanych zasad udziału w tym castingu nakazuje graczom poruszać się dyskretnie – lobbować zakulisowo za pośrednictwem swoich emisariuszy, a w rozmowach z dziennikarzami prezentować chłodne podejście. Nadgorliwcy, którzy zdradzą swoje ambicje, zanim rozgoszczą się na giełdzie nazwisk, szybko przestają być traktowani poważnie. To samo czeka polityków, którzy zapalczywie próbują się przypodobać prezydenckiemu nominatowi, błędnie odczytując, czym mogą u niego zapunktować. Niekiedy takie niefortunne starania kończą się wizerunkową katastrofą. Tak było w przypadku gubernator Dakoty Południowej Kristi Noem, długo postrzeganej jako wschodząca gwiazda Partii Republikańskiej. Jej szanse na start u boku Trumpa pogrzebała mroczna rewelacja, którą podzieliła się w autobiograficznej książce – typowej pozycji, którą wypuszczają politycy, gdy ubiegają się o stanowisko, lecz nie chcą tego powiedzieć wprost. W kwietniu, dwa tygodnie przed oficjalną premierą, „Guardian” ujawnił obszerny fragment, w którym Noem opowiada, jak zabiła swojego 14-miesięcznego psa o imieniu Cricket. Zwierzę – tłumaczyła – miało „agresywną osobowość”; straszyło bażanty i przeszkadzało w polowaniach turystom, którzy przyjeżdżali do domku myśliwskiego Noem. „Nienawidziłam tego psa” – wyznała autorka. Los Cricketa został przesądzony, gdy pewnego dnia zagryzł parę kurczaków z sąsiedniego gospodarstwa. Noem zaciągnęła go na żwirowisko i zastrzeliła. „To nie była przyjemna rzecz, ale trzeba było ją zrobić” – napisała.

Można tylko zgadywać, jaka motywacja stała za pochwaleniem się tą historią. Popularna teoria jest taka, że Noem chciała się uwiarygodnić jako „twarda kobieta z ludu, która nie boi się pobrudzić rąk”. Efekt był odwrotny. Opowieść wywołała powszechne oburzenie po stronie liberalnej, ale głosy potępienia odezwały się również wśród republikanów. Gubernator tygodniami broniła się, że strzelanie do stwarzających niebezpieczeństwo zwierząt nie jest na farmach niczym rzadkim. I z każdym kolejnym występem telewizyjnym trwoniła swój kapitał, już na zawsze stając się „tą, która zabiła pieska”. Kiedy na początku czerwca politycy znajdujący się w sferze zainteresowania Trumpa dostali z jego sztabu kwestionariusze z pytaniami – znak, że casting wszedł w etap weryfikacji kandydatów – Noem nie było w tym gronie.

Mafijna mentalność

„Wiceprezydent musi być przede wszystkim silnym przywódcą, który za cztery lata zostałby świetnym prezydentem na osiem lat” – oświadczył niedawno bliski doradca republikańskiego nominata Brian Hughes. To wersja oficjalna. W rzeczywistości Trump niespecjalnie przejmuje się tym, kto przejmie po nim schedę. Zarówno jego ścieżka polityczna, jak i kariera biznesowa pokazują, że od swoich współpracowników oczekuje przede wszystkim osobistej lojalności rozumianej jako bezwzględne poddawanie się jego woli. Niektórzy krytycy porównywali to podejście z mentalnością mafijnego bossa. „Cichy krąg przyzwolenia. Całkowita kontrola szefa. Przysięgi lojalności. Światopogląd «my przeciwko nim». Kłamstwa na każdy temat, mały i duży” – pisał w książce „Wyższa lojalność” James Comey, były dyrektor FBI, zdymisjonowany przez prezydenta po tym, jak odmówił mu całkowitego podporządkowania się. Kolacja w Białym Domu, na której usłyszał to żądanie, przypominała mu „ceremonię inicjacyjną Cosa Nostry z Trumpem jako głową rodziny, pytającym mnie, czy jestem w stanie robić to, co trzeba, żeby być członkiem mafii”.

Idealny veep będzie więc sumiennie wykonywać polecenia, choćby musiał narazić własną reputację i ambicje, a nawet odsunąć na bok wątpliwości konstytucyjne. Każdy przejaw oporu będzie traktowany jak zdrada. Dobitnie przekonał się o tym Mike Pence, który z powodzeniem startował w duecie z Trumpem za pierwszym razem. Popadł w niełaskę, gdy nie zgodził się przyłożyć ręki do manipulacji przy wynikach wyborów prezydenckich z 2020 r. Przy okazji obrócił przeciwko sobie lud MAGA (Make America Great Again), który w czasie niesławnych zamieszek na Kapitolu nawoływał do jego powieszenia.

Aż do tego konfliktu Trump nie miał powodów, aby wątpić w lojalność swojego wiceprezydenta, nawet wedle swojej karkołomnej definicji. Pence, faworyt chrześcijańskiej prawicy, pomógł mu w kampanii zjednać ewangelikanów, którzy z początku sceptycznie podchodzili do kandydatury trzykrotnie żonatego playboya z Nowego Jorku. Jako były kongresmen i gubernator Indiany uwiarygodnił go też w republikańskim establishmencie, z niepokojem przyglądającym się flirtom z prawicowymi ekstremistami. Na korzyść Pence’a dodatkowo działał całkowity brak charyzmy – na tle dominującej figury szefa wypadał jak smętny urzędas u progu upragnionej emerytury. Nie było więc ryzyka, że po zakończeniu kadencji wyrośnie na poważnego rywala.

Trump oczekuje, że jego następny veep będzie w pewnym sensie udoskonaloną wersją Pence’a. Kimś, kto dobrze zaprezentuje się na kampanijnych wiecach i sprawdzi się w medialnych utarczkach, ale nie przyćmi prezydenta ani mu nie zaszkodzi. Kto będzie go żarliwie bronił w CNN, nie sprawiając przy tym wrażenia, że wykorzystuje markę Trump, żeby lansować siebie samego. Z veepem, który przykuwa zbyt dużo uwagi, zawsze jest ryzyko, że zwróci się przeciwko pryncypałowi albo stanie się dla niego obciążeniem. To zresztą oznaczało skreślenie prominentnych MAGA-celebrytów, takich jak znana z zamiłowania do teorii spiskowych kongresmenka Marjorie Taylor Greene czy biznesmen Vivek Ramaswamy, który jeszcze kilka miesięcy temu sam startował do wyścigu o Biały Dom jako samozwańczy lider krucjaty przeciwko „ideologii woke”.

Trampolina do zapomnienia

Jeszcze 50 lat temu wiceprezydenci USA byli praktycznie niewidoczni, a ich rola nie wykraczała poza to, co przewidziała dla nich konstytucja: mieli przejmować stery w państwie w razie śmierci prezydenta, przewodniczyć Senatowi i rozstrzygać głosowanie w przypadku remisu. Gdy w 1900 r. Theodore Roosevelt dał się wmanewrować w wiceprezydenturę u boku Williama McKinleya, powiedział swojemu politycznemu patronowi, że ta praca „nie jest trampoliną do niczego oprócz zapomnienia”. Pół roku później McKinley padł ofiarą zamachu, a Roosevelt rządził w Białym Domu przez dwie kadencje.

Veepowie bywali sukcesorami byłych szefów – od Johna Adamsa i Thomasa Jeffersona po Richarda Nixona i Joego Bidena – większość pozostała jednak w ich cieniu. Od czasów Nixona wiceprezydenci przejmują nowe, nieoficjalne role. Jeżdżą z wizytami do zagranicznych przywódców, pomagają w kampaniach kandydatów do Kongresu, doradzają głowie państwa albo dostają od niej specjalne zadania – np. Al Gore miał przygotować plan usprawnienia biurokracji, Dick Cheney stworzyć nową politykę energetyczną, a Joe Biden odpowiadał za relacje z Ukrainą po Euromajdanie.

W latach 70. zmieniło się jeszcze jedno – kandydaci na veepów zaczęli być gruntownie prześwietlani. O ile wcześniej zaufani doradcy prezydenta ograniczali się do zadania im rytualnego pytania, czy mają trupy w szafie, o tyle dzisiaj ten proces stał się rygorystyczną, wielotygodniową procedurą, w której sprawdza się wszystko: zeznania podatkowe, przemówienia publiczne, dokumentację medyczną, wnioski kredytowe i indeksy ze studiów. Politycy w kręgu zainteresowania otrzymują kwestionariusze ze szczegółowymi, niekiedy bardzo intymnymi pytaniami. Czy kiedykolwiek zdradzili żonę/męża? Ile zarabia ich pani sprzątająca i czy ma pozwolenie na pracę? Czy subskrybują portale porno? Czy zdarzyło się im zapłacić za seks? Detektywi wynajęci przez prezydencką ekipę tropią ich znajomych ze studiów i byłe (byłych) partnerki (partnerów), by się dowiedzieć, czy w młodości czegoś nie przeskrobali. Z finalistami są jeszcze przeprowadzane pogłębione wywiady. Paradoksalnie nawet kandydaci na prezydenta nie są tak drobiazgowo weryfikowani. „Jest to totalnie inwazyjne. Jak kolonoskopia, tyle że robiona za pomocą teleskopu Hubble’a” – mówił w 2012 r. pismu „GQ” były senator Partii Demokratycznej Evan Bayh, który był kilkakrotnie prześwietlany jako potencjalny veep.

Jak św. Paweł u boku Jezusa

Na krążących w mediach krótkich listach Trumpa powtarzają się trzy nazwiska. Ich hierarchia jest płynna. Polityk, który wczoraj wydawał się najmocniejszym kandydatem, dziś może spaść na dno rankingu, jeśli eksprezydent uzna jego pochlebstwa za przesadne lizusostwo. Albo przeciwnie – stwierdzi, że kandydat za mało mu nadskakuje, więc nie można mu ufać. „Ich pozycja tak naprawdę zależy od dnia, od tego, z kim rozmawiał i kogo widział w telewizji” – tak jeden z doradców eksprezydenta podsumował jego kalkulacje w rozmowie z CNN.

Za każdym z pretendentów do tytułu veepa stoi potężne grono lobbystów, darczyńców, medialnych osobistości. Łączy ich to, że z dawnych krytyków zamienili się w „czempionów Trumpa”. Tym największym jest J.D. Vance, 39-letni senator z Ohio pozujący na rzecznika mieszkańców prowincji, który kruszy zastane układy i dogmaty. Nie przeszkadza mu to umizgiwać się do techmiliarderów, z którymi zetknął się w poprzednim wcieleniu – menedżera w funduszu venture capital Petera Thiela, założyciela PayPala. Vance chce też wywołać ferment w polityce zagranicznej. Jego zdaniem USA powinny skończyć z finansowaniem zagranicznych wojen, które nie mają konsekwencji dla bezpieczeństwa Amerykanów. A do takich zalicza wysiłek obronny Ukrainy. W kwietniu usiłował nawet storpedować przyjęcie przez Kongres długo wyczekiwanego pakietu pomocowego dla Kijowa.

Vance otworzył sobie furtkę do kariery politycznej w 2016 r. głośną autobiograficzną książką „Elegia dla bidoków”, opowiadającą o dorastaniu w biednym, poprzemysłowym miasteczku. Za sprawą 3 mln sprzedanych egzemplarzy autora obwołano czołowym interpretatorem prawicowego populizmu, którego uosobieniem stawał się właśnie Trump. Przez pryzmat osobistej narracji „Elegia dla bidoków” oferowała bowiem empatyczny wgląd w lęki i resentymenty klasy pracującej, które – jak się wydawało – tłumaczyły jej rewoltę przeciwko elitom, globalizacji i imigracji. Vance, absolwent Uniwersytetu Yale i weteran korpusu Marines, był wówczas zapiekłym krytykiem Trumpa. Mówił, że jest „szkodliwy” i „odrażający”. Znajomemu przyznał, że czasem myśli o nim jako o „cynicznym dupku”, a czasem jako o „Hitlerze Ameryki”. Z takim podejściem nie miał szans na zdobycie mandatu senackiego w Ohio, gdzie eksprezydent cieszy się ogromną popularnością. Dlatego, zanim w 2022 r. ogłosił start, ukorzył się przed pryncypałem i zapracował na jego błogosławieństwo. Dziś jest jednym z najbardziej zagorzałych trumpistów w Senacie i ulubieńcem wielu wpływowych postaci ruchu MAGA. Choćby Steve’a Bannona, byłego stratega eksprezydenta, a obecnie podcastera szykującego się na czteromiesięczny pobyt w więzieniu za odmowę stawienia się przed komisją Kongresu ds. ataku na Kapitol z 6 stycznia 2021 r. W wywiadzie dla Politico Bannon zasugerował, że Vance jako numer 2 Trumpa byłby „kimś takim jak św. Paweł dla Jezusa”. Na niekorzyść autora „Elegii…” działają małe doświadczenie i słaby potencjał fundraisingowy – wielu hojnych darczyńców, zarządzających fortunami budowanymi przez pokolenia, od konserwatywnego wywrotowca wolałoby przedstawiciela starego mainstreamu.

Boiskowe starcia

Z tego powodu tylu z nich podpisało się pod kandydaturą Douga Burguma, mało znanego gubernatora Dakoty Północnej, który podobno zrobił duże wrażenie na Trumpie nie tylko swoimi pieniędzmi, lecz także wyglądem. W latach 80. Burgum założył firmę informatyczną, którą w 2001 r. sprzedał Microsoftowi za 1 mld dol., a potem inwestował w branży nieruchomości. Podobnie jak były gospodarz Białego Domu do polityki wchodził jako outsider bez wsparcia struktur partyjnych. Samodzielnie sfinansował swoją kampanię gubernatorską w 2016 r., a do tego wygrał w czasie, kiedy ruch MAGA dopiero kiełkował (przekładając na język Trumpa: nie żerował na jego marce). Spośród polityków biorących udział w castingu na veepa to Burgum najbardziej przypomina Mike’a Pence’a. Złośliwi mówią wręcz, że wygląda on jak zwycięzca konkursu na „przystojnego, bogatego mężczyznę”. Inaczej niż reszta stawki nigdy nie powiedział też o Trumpie niczego, co ten mógłby odebrać jako szkalowanie. Wprawdzie w zeszłym roku, gdy porwał się na start w wyścigu do Białego Domu, napomknął, że nigdy nie wszedłby w biznes z eksprezydentem, ale – jak później tłumaczył – nie znał go jeszcze jako osoby.

Niemałe znaczenie może mieć to, że Burgum to faworyt potentata prawicowych mediów Roberta Murdocha, który na swoich kanałach rozciągnął już wokół niego przyjazną otoczkę. Z drugiej strony postawienie na polityka z małego, ultrakonserwatywnego stanu, który dotąd nie był testowany na wielkiej scenie, byłoby ryzykownym eksperymentem. Jeśli zostanie wybrany, musi być gotowy na grillowanie – choćby na temat surowego prawa aborcyjnego, które podpisał w 2023 r. (zakazującego przerywania ciąży od szóstego tygodnia bez wyjątku dla gwałtu i kazirodztwa).

Z brakiem rozpoznawalności nie mierzy się natomiast Marco Rubio, senator z Florydy z 14-letnim stażem. Spośród pretendentów do wiceprezydentury jemu zdecydowanie najbliżej do tradycyjnego republikańskiego mainstreamu. Ma duże doświadczenie w polityce zagranicznej, zawiaduje świetnie funkcjonującą machiną fundraisingową, a w telewizyjnych potyczkach jest typem bulteriera. Na dodatek jako potomek kubańskich migrantów mógłby przyciągnąć do Trumpa wielu wyborców latynoskich. Kłopot w tym, że relacje obu polityków mają trudną historię. Gdy w 2016 r. stanęli naprzeciw siebie w walce o nominację, z dwóch stron wylewały się bezlitosne inwektywy, przypominające starcie ze szkolnego boiska. Trump naśmiewał się ze wzrostu, uszu i skłonności do pocenia się rywala. Rubio nazwał go „naciągaczem” z „małymi dłońmi” i kpił z jego pomarańczowej opalenizny. Brzmi to komicznie, ale zniewagi z najniższych rejonów retorycznych mają w polityce często większą żywotność niż merytoryczna krytyka. Od tamtego czasu panowie naprawili znajomość, a Rubio udowodnił, że jest wiarygodnym sojusznikiem Trumpa w Senacie. Nie towarzyszy mu jednak na wiecach ani nie pojawił się w nowojorskim sądzie, by go wesprzeć. Nieoficjalnie słychać, że jest zainteresowany wiceprezydenturą, lecz postanowił grać o nią powściągliwie, żeby nie pokazywać, jak bardzo mu zależy. Ta strategia podobno tak skonfundowała Trumpa, że nabrał wątpliwości, czy Rubio faktycznie chce tę robotę. ©Ⓟ