Choć większość UE już przyjęła do wiadomości, że Radosław Sikorski zostanie nowym komisarzem ds. obrony, to na finiszu negocjacji Polska może grać o inną tekę – ds. rozszerzenia. Wówczas to Warszawa będzie główną przepustką Kijowa do Europy.
W układance powyborczej w UE Polska nie budziła większych emocji – od kilku miesięcy mówiło się o istotnej tece, która byłaby dopełnieniem zwycięstwa PO, powrotu Donalda Tuska do władzy i wzmocnieniem chadeckiego obozu w UE. Na kilka dni przed poniedziałkowymi rozmowami premierów i prezydentów państw członkowskich o obsadzie najważniejszych stanowisk w Unii dochodzi do zmiany akcentów i Warszawa może w jej ramach zająć niezbyt eksponowaną, ale istotną wewnętrznie funkcję obejmującą kontrolę nad procesem rozszerzenia UE.
Obronność, czyli przemysł
Według naszych informacji ze źródeł w rządzie sam Sikorski nie ma zbyt wielkiego apetytu na tekę komisarza ds. obrony. Jeszcze przed wyborami europejskimi nasi rozmówcy z Komisji Europejskiej zapewniali, że obronności będzie towarzyszył duży budżet. Jednak wątpliwe, żeby był to zapowiadany przez von der Leyen fundusz lub inny instrument wart aż 100 mld euro. Niezależnie od konkretnych kwot funkcja ta będzie oznaczała głównie zarządzanie dotacjami na rzecz europejskiej zbrojeniówki. Kluczowymi rozgrywającymi, mimo fatalnych wyników wyborczych, w tej kwestii będą kraje posiadające najbardziej rozwinięty przemysł obronny, oparty na krajowym kapitale i krajowej technologii, czyli Francja oraz Niemcy. Polska na tym tle nie wypada najlepiej. Zgodnie z naciskami Paryża pieniądze miałyby trafić przede wszystkim do przedsiębiorstw z w pełni europejskim kapitałem, a to oczywiście premiuje francuską zbrojeniówkę.
Potencjalnie więc Sikorski mógłby być rozpatrywany na stanowisko szefa unijnej dyplomacji, ale tutaj może się pojawić kolizja z Estonią, ponieważ EPP rozpatruje zaproponowanie tej roli przedstawicielowi frakcji liberałów, a w gronie nazwisk jest wymieniana Kaja Kallas. Szef polskiej dyplomacji wyjątkowo oszczędnie wypowiada się dziś o własnych ambicjach, choć jego nazwisko jest traktowane jako pewnik, jeśli chodzi o polskiego kandydata do objęcia stanowiska komisarza. Oczywistym problemem dla rządu stałoby się wówczas obsadzenie funkcji ministra spraw zagranicznych w dość newralgicznym momencie koalicyjnych tarć powyborczych. W szerokim gronie nazwisk, które mogłyby zastąpić Sikorskiego, jest m.in. Marek Prawda – wieloletni polski dyplomata, były ambasador w Szwecji, Niemczech, przy UE, a obecnie wiceszef resortu odpowiedzialny za politykę europejską i wschodnią, rozszerzenie UE. Prawda de facto pełni dziś nieoficjalnie rolę ministra ds. UE, bo trudno za takowego uznać Adama Szłapkę, który w Brukseli jest wciąż postacią niemal całkowicie anonimową. To również Prawda odpowiada za obsadę polskiej delegacji urzędników do Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, czyli bezpośredniego zaplecza szefa unijnej dyplomacji.
W gronie potencjalnych następców Sikorskiego jest także wymieniana inna wiceszefowa resortu Anna Radwan-Röhrenschef, choć biorąc pod uwagę wynik wyborczy Polski 2050, nie jest to najbardziej realny scenariusz. W gronie kandydatów są także wymieniane Małgorzata Bonikowska – obecnie szefowa think-tanku Centrum Stosunków Międzynarodowych oraz Henryka Mościcka-Dendys.
Odczarowywanie rozszerzenia
Możliwe jednak, że Radosław Sikorski pozostanie w gmachu przy alei Szucha, jeśli w ramach poniedziałkowej układanki Tusk będzie walczył raczej o rozszerzenie niż obronność. Poprzednio portfolio to trafiło do Węgrów – największego hamulcowego powiększania UE. Abstrahując od kwestii politycznych, węgierski komisarz Olivér Várhelyi nie należał do najaktywniejszych. Właściwie to zbyt eufemistycznie określenie – komisarz Várhelyi nie robił prawie nic w kwestii rozszerzenia, a wszystkie ruchy dotyczące integracji Ukrainy, Mołdawii, Gruzji czy państw Bałkanów Zachodnich z UE wychodziły bezpośrednio z dyrekcji generalnej, w której Polacy są jedną z najliczniejszych nacji, a język polski jest powszechnie znanym przez pracujących w niej urzędników. Dwóch spośród trzech asystentów politycznych dyrektora generalnego ds. rozszerzenia Gerta Jana Koopmana to Polki.
Kluczowy w tym kontekście jest jednak fakt, jak będzie postępował proces integracji państw kandydujących do UE, a w tej kwestii najwięcej zależy jednak od kierownictwa Komisji oraz przede wszystkim państw członkowskich. Komisarz ma jednak istotną rolę w określaniu warunków współpracy, w tym handlowej, z państwami kandydującymi oraz weryfikowaniu realizacji wymogów, które Komisja stawia przed tym państwem. Oznacza to choćby duży wpływ na przyszłe relacje handlowe UE i Ukrainy, i to w każdym ich aspekcie.
Potencjalnie to bardzo znacząca teka, a zwolennikiem ubiegania się o nią jest m.in. pełniący obowiązki stałego przedstawiciela RP przy UE Piotr Serafin, doskonale zaznajomiony z brukselskimi warunkami, znany i ceniony przez wielu unijnych dyplomatów. – Piotr Serafin osobiście wysoko ceni portfolio obejmujące rozszerzenie i z pewnością ma argumenty za przekonaniem do niego rządu – mówi nam jeden z nich. Sęk w tym, że teka ds. rozszerzenia, nawet jeśli w naszym regionie wydaje się czymś atrakcyjnym, to w UE oznacza de facto polityczną anonimowość. Jedyną szansą na zaistnienie w światowej polityce komisarza ds. rozszerzenia jest przyjęcie do Unii nowych państw, a to nawet przy dynamice integracji Ukrainy wydaje się zadaniem karkołomnym.
W związku z tym wątpliwe, żeby to Radosław Sikorski chciał przyjąć taką tekę i jeśli przypadłaby ona Polsce, wówczas jednym z kandydatów, jak dowiadujemy się nieoficjalnie, jest właśnie Serafin. To jednak kandydatura bardzo problematyczna, ponieważ już za pół roku Polska obejmie przewodnictwo w Radzie UE, a wówczas rola polskiego ambasadora będzie kluczowa w ustalaniu agendy i koordynowaniu relacji Warszawy zarówno z państwami członkowskimi, jak i unijnymi instytucjami. ©℗