Internetowe wybory opozycyjnego parlamentu Białorusi miały tchnąć nowe życie w pogrążającą się znów w marazmie opozycję i przynieść dodatkową legitymację poza tą, którą dysponuje na razie Swiatłana Cichanouska, prawdopodobna zwyciężczyni wyborów prezydenckich w 2020 r. Kompromitująca klęska frekwencyjna sprawiła jednak, że legitymacja Rady Koordynacyjnej (KR) III kadencji będzie bliska zerowej.
Pomysł, by przeprowadzić powszechne wybory do KR, był bardziej niż ambitny. Takiego przedsięwzięcia nikt wcześniej nie przeprowadził. Jedyną diasporą, która wybiera swoich reprezentantów w głosowaniu powszechnym, są Tybetańczycy, głosujący na premiera i parlament na uchodźstwie z siedzibą w indyjskiej Dharamshali. Jedynym państwem, które pozwala wszystkim głosować online w wyborach centralnych, jest Estonia. Białoruska opozycja połączyła oba podejścia: do tybetańskiego pomysłu wyborów emigracyjnych dodano estoński model elekcji online, co pozwoliło zaoferować możliwość oddania głosu także Białorusinom, którzy nie zdecydowali się na wyjazd z pogrążonego w represjach kraju.
Problem w tym, że głosowaniem zainteresowali się w zasadzie wyłącznie startujący kandydaci i ich znajomi. W ostatnich wyborach do Tybetańskiej Administracji Centralnej wzięło udział 59 tys. osób z diaspory, która według różnych szacunków liczy 120–150 tys. osób (włącznie z dziećmi, które – jak wiadomo – głosu nie mają). Można więc założyć, że Tybetańczycy dość powszechnie uznają istnienie własnych władz na uchodźstwie. W trzydniowych wyborach zakończonych w ubiegły poniedziałek wzięło tymczasem udział dokładnie 6723 Białorusinów, a więc po 25 osób na kandydata. Tę liczbę można zderzyć z uprawnionymi w reżimowym głosowaniu z lutego, których było 6,9 mln (choć grupy uprawnionych do obu elekcji nie są tożsame). W takim układzie frekwencja wyniosła 1 promil.
Można powiedzieć, że to niesprawiedliwe porównanie. To sensowny argument. Białorusini, którzy pozostali w kraju, żyją w warunkach rozpędzonych represji. W sytuacji, w której KR jest uznana za organizację przestępczą, a wobec wszystkich kandydatów wszczęto postępowania karne, bojkot – mimo zapewnień twórców platformy do głosowania, że jest ono bezpieczne – był zwyczajnie racjonalny. Policzmy zatem frekwencję w najbardziej przychylny dla opozycji sposób i weźmy pod uwagę wyłącznie ludzi, którzy wyemigrowali po 2020 r. Socjolog Hienadź Korszunau z Centrum Nowych Idei oszacował niedawno tę liczbę na 500–600 tys. osób, w tym dzieci. Nawet w tej skali przyszłym składem KR zainteresował się więc nieco ponad 1 proc. przedstawicieli powyborczej emigracji.
Wygląda na to, że opozycja wraca do stanu politycznej apatii sprzed 2020 r. Wciąż ma ona wprawdzie Cichanouską, która jest przez państwa zachodnie uznawana za liderkę opozycji i w takim charakterze przyjmowana przez szefów państw i rządów. Jednak za jej plecami stoją ludzie, których roli w zasadzie nikt nie rozumie. Opozycja nie zdołała wytłumaczyć Białorusinom sensu istnienia KR, a poszczególne grupy elektoratu nie dostrzegły potrzeby posiadania politycznej reprezentacji, która mogłaby dbać o ich interesy choćby w zderzeniu z administracjami państw, w których znalazły one nowy dom. KR miała być jedną z odpowiedzi na kryzys przywództwa, który nastąpi latem, gdy kończyłaby się konstytucyjna kadencja Cichanouskiej, gdyby została w 2020 r. zaprzysiężona. Zamiast tego Rada sama stała się częścią problemu. ©℗