Monarchowie przez tysiąclecia trzęśli światem i krótko trzymali poddanych. Dzisiaj służą do dostarczania rozrywki ludowi oraz do napędzania obrotów biznesu, choć nie wszyscy.

Ustrój republikański od czasów starożytnych współistniał z monarchicznym, jednak często prowadził do wewnętrznych słabości, względnie okazywał się mało efektywny w mierzeniu się z wyzwaniami zewnętrznymi. Poszukiwanie sprawniejszej formy rządów powodowało zaś w takich sytuacjach dość naturalny zwrot w kierunku władzy jednoosobowej, zazwyczaj korzystającej z atrybutu boskiego namaszczenia. W efekcie, jeszcze w pierwszej dekadzie XX w. można było z łatwością policzyć państwa, które monarchiami nie były. Przodowała w tym Ameryka Łacińska, gdzie na fali dekolonizacji już w XIX stuleciu powszechnie powstawały republiki. Do tego Stany Zjednoczone, Francja, Szwajcaria, od 1910 r. Portugalia, a od 1912 r. także Chiny… Jakby nie patrzeć – wyjątki od reguły.

Same monarchie wykazywały jednak wówczas duże zróżnicowanie – szczególnie pod względem stopnia współdzielenia władzy z parlamentami. Bodaj najpotężniejsza z nich – brytyjska – zaszła już długo przed I wojną światową bardzo daleko w demokratycznych reformach, król de facto bardziej „panował” i „wywierał wpływ”, niż realnie rządził. W podobną stronę zmierzała stopniowo Skandynawia. Ale nie wszędzie tak było: poza Europą dominowały ustroje absolutystyczne, ale też wielu wśród władców europejskich cieszyło się wciąż ogromną, faktyczną władzą. Bodaj największą w carskiej Rosji, ale wcale niebagatelną także w Niemczech, Hiszpanii, na Bałkanach czy nawet w naddunajskiej C.K. Monarchii, nie bez podstaw uchodzącej przecież za liberalną. Częściowo opierało się to na prawie państwowym, częściowo na obyczaju i osobistym autorytecie konkretnego władcy lub rodu panującego, a najdalej szło zazwyczaj w odniesieniu do wojska i polityki zagranicznej.

A potem mocno zawiał wiatr Historii – i pod jego naporem trony zaczęły masowo walić się w gruzy. Niektóre były opuszczane i likwidowane przez swoich gospodarzy dobrowolnie (choć raczej bez entuzjazmu). Inne padały ofiarą rewolucji i puczów, a w najlepszym wypadku referendów konstytucyjnych. Część koronowanych głów, chcąc utrzymać i korony, i głowy, sprytnie wycofała się z praktycznej polityki na pozycje pozapartyjnego autorytetu, stabilizatora wewnętrznych sporów.

Całkiem intratne skandale

Wielka Brytania jest tu przykładem znakomitym. Trwające ponad siedem dekad panowanie Elżbiety II było czasem ewolucji od roli ośrodka politycznego – o ograniczonej i czasami pośredniej, ale jednak (na swój dyskretny sposób) wciąż istotnej władzy – do z lekka archaicznej dekoracji, której sens istnienia kwestionuje coraz większa część społeczeństwa.

„Instytucja monarchii jest dobra dla kraju” – z tym zdaniem zgodziło się w pierwszym sondażu po wstąpieniu na tron Karola III 58 proc. respondentów. Przeciwny sąd twardo poparło 16 proc., co jak na dzisiejsze warunki można i tak uznać za rezultat przyzwoity dla domu Windsorów. Ale już, gdy pytano, czy „monarchia jest warta pieniędzy, które przeznacza się na jej utrzymanie” (a rocznie to niemal 100 mln funtów z pieniędzy podatników), odpowiedzi twierdzących padło mniej (53 proc.), natomiast aż 34 proc. Brytyjczyków uznało, że zdecydowanie nie. Przeciwników starego ustroju, co nie dziwi z racji społecznych i historycznych, jest proporcjonalnie najwięcej w Szkocji oraz wśród ludzi młodych.

Obroty „okołokrólewskiego” przemysłu skokowo wzrosły po śmierci Lady Di. Wedle niektórych szacunków: w ciągu półrocza nawet trzykrotnie w niektórych segmentach, takich jak produkcja i sprzedaż pamiątkowych gadżetów

Nie służą mu (a zwłaszcza jego tradycyjnemu autorytetowi) cykliczne skandale z członkami rodziny królewskiej w roli głównej, jak choćby wciąż pamiętane przebranie księcia Harry’ego za nazistę podczas studenckiej imprezy czy poważne zamieszanie księcia Andrzeja, syna i ulubieńca Elżbiety, w międzynarodową aferę seksualną z udziałem nieletnich. Zarazem są one naturalną pożywką dla brukowej prasy (a to w Zjednoczonym Królestwie potęga), świetnie podbijają nakłady, a więc windują celebrycką wartość „royalsów”. Ta zaś jest z powodzeniem monetyzowana. Wszystko jedno, czy jako przekaz pozytywny (który dominował np. w odniesieniu do samej Elżbiety II lub księżnej Diany), czy negatywny (jak w przypadku wymienionych książąt, a do pewnego momentu także dzisiejszego Karola III). O zdradach, kłótniach, mezaliansach i innych problemach pierwszej brytyjskiej rodziny lubią sobie do śniadania poczytać zarówno amerykańscy bogacze, jak i proletariusze globalnego Południa. Telewizyjne pasma reklamowe towarzyszące transmisjom z takich uroczystości jak małżeństwa z udziałem Windsorów, pogrzeb księcia Filipa, a potem królowej Elżbiety czy wreszcie wstąpienie na tron nowego władcy, zaliczały się do najdroższych w historii tego rynku. Dla przykładu: podczas niedawnej koronacji Karola III za umieszczenie spotu w Sky News agencje inkasowały nawet 15-krotnie więcej niż standardowo. Można przypuszczać, że w innych stacjach proporcje były zbliżone. Tym, którzy zaryzykowali wydatek, zapewne sowicie się to zwróciło. Trudno, by było inaczej, skoro niektóre z tych wydarzeń oglądały na żywo ponad 2 mld ludzi we wszystkich zakątkach globu.

Do tego dochodzą zyski z turystyki. Główne obiekty związane z monarchią, np. pałace i zamki Windsor, Buckingham czy edynburski Holyroodhouse, zwiedza rocznie niemal 3 mln ludzi. Zarabia się zaś nie tylko na biletach wstępu. Znacznie więcej dają zwiększone obroty hoteli, firm transportowych czy sprzedaż gadżetów z wizerunkami poszczególnych członków rodu królewskiego. Łączne korzyści dla brytyjskiej gospodarki szacowane są bardzo ostrożnie na co najmniej 1 mld funtów rocznie, niektóre źródła podają nawet na dwa razy więcej. A zarabiają przecież też firmy z innych krajów, np. amerykański sektor rozrywkowy.

Obroty „okołokrólewskiego” przemysłu skokowo wzrosły po śmierci Lady Di. Wedle niektórych szacunków: w ciągu półrocza nawet trzykrotnie w niektórych segmentach, takich jak produkcja i sprzedaż pamiątkowych gadżetów. Podobny, choć nie aż tak wyraźny trend obserwuje się teraz, gdy w krótkim odstępie czasu ujawniono informacje o poważnych chorobach nowotworowych króla oraz księżnej Walii.

Polityczne zasługi

Trochę z powodu tradycji, a trochę pewnie dla podbicia medialnego spektaklu brytyjska rodzina królewska żyje wciąż na ostentacyjnie wysokiej stopie. Pałace, drogie auta i kreacje, brylanty i kolekcje sztuki – to wszystko, mimo krytyki, w ogólnym rozrachunku służy interesowi kraju. Nieco inaczej rzecz się ma w innych monarchiach europejskich, zazwyczaj pozostających w cieniu tej wyspiarskiej. A jest ich całkiem sporo.

Pomijając te miniaturowe, jak Lichtenstein, Luksemburg i Monako, koronowane głowy wciąż są w Holandii, Belgii i Hiszpanii, a także w państwach skandynawskich (co wydaje się zaskakujące, bo przecież region ten kojarzy się raczej z postępowością i egalitaryzmem). Każdy z tych przypadków ma własną specyfikę. Na przykład Jego Królewska Mość Filip I, król Belgów, lubi ponoć powtarzać, że jest jednym z niewielu elementów scalających państwo (obok kibicowania wspólnej reprezentacji futbolowej oraz miłości do piwa i czekolady). I najwyraźniej traktuje to jako powód do dumy. Pochodzi on z dynastii sasko-koburskiej, w Brukseli obecnej co prawda dopiero od 1831 r., stanowiącej jednakże część rozgałęzionej i pradawnej niemieckiej rodziny Wettynów, z genezą sięgającą XI w. Po drodze właśnie ta jej odnoga rządziła m.in. w Polsce, Bułgarii i Portugalii. Należą do niej też brytyjscy Windsorowie, tyle że podczas I wojny światowej z oczywistych powodów woleli uniknąć niezręcznej konotacji i zmienili nazwisko.

W Hiszpanii tron należy do potomków równie starej dynastii Burbonów. Ojciec obecnie panującego Filipa VI – król Juan Carlos I – to na razie jedyny współczesny monarcha, którego imię powszechnie jest u nas podawane w brzmieniu oryginalnym, a nie spolszczonym (czyli Jan Karol). W gruncie rzeczy nikt nie wie dlaczego.

Wiadomo natomiast, że monarcha ten odegrał trudną do przecenienia rolę polityczną. Jego dziadka Alfonsa XIII obalili republikanie, którzy z kolei po kilku latach sami ulegli wojskowej juncie. Juan Carlos, urodzony na emigracji w Rzymie, był od 1948 r. wychowywany w Hiszpanii pod czujnym okiem gen. Franco. Dyktator przygotowywał młodego arystokratę na swojego następcę, licząc, że ten zachowa autorytarny i prawicowy charakter państwa. W 1975 r., bezpośrednio po zgonie El Caudillo, Juan Carlos zdecydowanie opowiedział się za powrotem do systemu demokratycznego, a wkrótce przekazał faktyczną władzę parlamentowi oraz wyłanianemu przez niego rządowi. Zachował jednak autorytet – w 1981 r. to głównie postawa i działania króla (m.in. jego bezpośrednie telefony do wielu wyższych oficerów) udaremniły wojskowy zamach stanu. Monarcha zasłużył się jeszcze potem, acz pośrednio, w procesie demontażu rządów wojskowych w paru krajach latynoamerykańskich, jakby dla równowagi racząc za to swoich rodaków rozlicznymi ekscesami natury obyczajowej i finansowej. Dlatego teraz Filip VI jest zmuszony do szczególnej dbałości o kwestie wizerunkowe. Wprowadził zasadę maksymalnej transparentności królewskich finansów, dzięki którym wiadomo, że jest jednym z najmniej zamożnych monarchów na świecie (z osobistym majątkiem o wartości „zaledwie” 2,6 mln euro). Nie ratuje go to jednak przed krytyką lewicy, która zarzuca mu zbyt duże zaangażowanie w bieżącą politykę, a nawet „wstecznictwo” i wyraźne wsparcie formacji prawicowych.

Historie nieoczywiste

Takich problemów nie mają monarchowie w krajach tradycyjnie protestanckich. Trochę względy kulturowe, a trochę pragmatyzm każą im ograniczać ostentacyjne luksusy, za to od czasu do czasu pokazać siebie i swoich bliskich jako „zwykłych ludzi”. Praca członków rodziny panującej w roli wolontariuszy, poruszanie się rowerem albo publicznym transportem zbiorowym, grzeczne zapłacenie mandatu za jakieś drobne wykroczenie (żadnej taryfy ulgowej od policji) czy własnoręczne sprzątanie po swoim psie podczas spaceru – to norma w Holandii (gdzie obecnie panuje Wilhelm Aleksander z dynastii Oranje-Nassau), Danii (Fryderyk X) czy Norwegii (Harald V). Dwaj ostatni wywodzą się z Glücksburgów. Z tej właśnie dynastii o niemieckiej genezie (ale z linii panującej niegdyś w Grecji) pochodził zresztą książę Edynburga Filip, mąż Elżbiety II.

W skali globu monarchiom wciąż daleko do roli dekoracji lub reliktu. A i w Europie od czasu do czasu podnoszą się głosy, że warto rozważyć mocniejsze wkomponowanie w nasze ustroje elementu odpowiedzialności za całość państwa i ciągłości, które uosabiają

Te same standardy odnajdziemy w Szwecji, gdzie obecnym władcą jest Karol XVI Gustaw z dynastii Bernadotte, która w początkach XIX w. zastąpiła w Sztokholmie ród Holstein-Gottorp. To zdecydowanie najmłodsza z europejskich rodzin panujących, a w dodatku mająca bardzo oryginalną genezę. Jej założycielem był bowiem syn niezbyt zamożnego prawnika, wnuk i prawnuk pracujących fizycznie plebejuszy, a na dodatek… Francuz. Marszałek Jean-Baptiste Bernadotte, niegdyś sierżant armii królewskiej, potem dzielny oficer Republiki oraz jeden z wyróżniających się wodzów ery cesarstwa, wykazał się sporym zmysłem praktycznym. Za zgodą Napoleona, mając 47 lat, dał się adoptować panującemu w Szwecji Karolowi XIII, a wkrótce potem został jego następcą. Gdy gwiazda Korsykanina zaczęła przygasać, Bernadotte zmienił front, zawarł antyfrancuskie układy z Wielką Brytanią i Rosją, a nawet wystąpił zbrojnie przeciw swojej pierwszej ojczyźnie. A potem, z błogosławieństwem zwycięskich mocarstw, rządził przez wiele lat Szwecją skutecznie i szczęśliwie (acz zupełnie nie w duchu rewolucji, która wyniosła go na społeczne i polityczne wyżyny).

Wątek francuski i republikański – dość zaskakująco – pojawia się też w innej, mniej znanej europejskiej monarchii. Andora, malutki kraj w Pirenejach, w głębokim średniowieczu była terenem spornym między biskupami z katalońskiego miasta La Seu d’Urgell a ich północnymi sąsiadami, francuskimi hrabiami z Foix. W 1278 r. zawarto porozumienie o wspólnych rządach biskupio-książęcych, które (z drobnymi zawirowaniami) przetrwało do dziś. Z tym że hrabiów Foix zastąpili w roli „współksiążat Andory” najpierw królowie, a potem… prezydenci Francji. Funkcję głowy państwa (od dawna wyłącznie formalne i reprezentacyjne, faktyczna władza spoczywa w rękach lokalnego parlamentu, szczycącego się zresztą tradycjami sięgającymi początku XV w.) wypełniają oni wraz z kolejnymi biskupami Urgell. V Republika, której konstytucję skroił pod własne wyobrażenia i potrzeby gen. Charles de Gaulle, zwolennik silnej władzy wykonawczej i w głębi duszy monarchista, nie bez podstaw bywa nazywana przez politologów „monarchią prezydencką”, a sam prezydent (to raczej przez publicystów) „królem bez korony”. Dysonans związany z nietypowym rozwiązaniem ustrojowym Andory nie jest więc wcale taki wielki, jak mogłoby się wydawać.

Przegląd europejskich monarchii warto zakończyć na Watykanie. Kolejni papieże są bowiem, z formalnego punktu widzenia, nie tylko duchowymi i administracyjnymi zwierzchnikami wielkiej wspólnoty religijnej, lecz także absolutnymi (acz elekcyjnymi) władcami suwerennego państwa. A specjaliści od prawa międzynarodowego toczą okazjonalne spory, czy Stolica Apostolska (Sancta Sedes) i Państwo Watykańskie (Stato della Città del Vaticano) to ten sam podmiot występujący zależnie od okoliczności i własnej woli pod różnymi nazwami, czy też dwa pozostające w unii personalnej.

Synowie Niebios

Z boskiego nadania wywodzą też swą legitymację wciąż liczne monarchie muzułmańskie rozsypane od północno-zachodniej Afryki przez Bliski Wschód, aż po Azję Południowo-Wschodnią. Na jednym krańcu tego świata mamy Królestwo Marokańskie (z cieszącym się znacznym zakresem władzy i imponującym majątkiem osobistym, szacowanym na ponad 2,5 mld dol., Muhammadem VI na tronie). Na drugim – Malezję (federację sułtanatów ze wspólnym królem wybieranym co pięć lat przez Zgromadzenie Władców; od kilkunastu tygodni funkcję tę pełni Ibrahim ibni Almarhum, sułtan Johoru) oraz Brunei (sułtanat z Hassanalem Bolkiahem jako władcą absolutnym).

Najważniejszą rolę polityczną, opartą głównie na petrodolarach, ale też na panowaniu nad świętymi miastami Mekką i Medyną, odgrywają w tym islamskim pasie przywódcy Arabii Saudyjskiej. Obecny król, sędziwy już Salman Ibn Abd al-Aziz Al Su’ud, cieszy się formalnie władzą absolutną. Faktycznie rządy sprawuje jednak jego oficjalny następca książę koronny Mohammed bin Salman (zwany często w skrócie w zachodnich publikacjach „MbS”). Ma zasłużoną opinię bardzo sprawnego polityka o reformatorskim zacięciu, z ambicjami modernizacji gospodarki i ekspansji strategicznej kraju, niestroniącego przy tym od bardzo brutalnych metod. Najbardziej znanym epizodem jest w tym względzie zabójstwo opozycyjnego dziennikarza i działacza emigracyjnego Dżamala Chaszukdżiego, który w 2018 r. został zwabiony do saudyjskiego konsulatu w Stambule i zamordowany przez funkcjonariuszy służb specjalnych. Równie twardą rękę „MbS” potrafi wykazywać w wielu innych przypadkach, nawet wobec członków rodu panującego.

Inne sunnickie monarchie Bliskiego Wschodu można z grubsza podzielić na konstytucyjne, ze względnie znaczącą rolą przynajmniej częściowo wybieranego parlamentu (co oczywiście nie oznacza, że są naprawdę demokratyczne i liberalne), oraz absolutne. Do tych pierwszych zalicza się Bahrajn (król Hamad ibn Isa al-Chalifa), Jordania (król Abdullah II) oraz Kuwejt (emir Miszal al-Ahmad al-Dżabir as-Sabah). Oryginalną konstrukcję ustrojową mają Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA). Stanowią federację mikropaństewek: Abu Zabi, Dubaju, Szardży, Adżmanu, Umm al-Kajwajn, Ras al-Chajma i Fudżajry, którymi władają dziedziczni emirowie. Ci zaś wyłaniają ze swojego grona „szejka prezydenta” (obecnie emir Abu Zabi, Muhammad ibn Zajid Al Nahajjan). Listę uzupełniają klasyfikowane jako monarchie absolutne: Katar (emir Tamim ibn Hamad Al Sani) i Oman (sułtan Hajsam ibn Tarik Al Sa’id).

Azja ma też nieislamskie monarchie. Podobnie Afryka i Oceania. Bhutan – konstytucyjne królestwo w Himalajach, wciśnięte między Indie a Chiny, w którym panuje Jigme Khesar Namgyel Wangchuck. Malutkie Eswatini, gdzie król Mswati III na mocy własnego dekretu współrządzi z królową matką Ntombi (noszącą tytuł Indovukazi, czyli „Wielkiej Słonicy” i odgrywającej rolę autorytetu duchowego). Kambodża – w której król Norodom Sihamoni sprawuje ceremonialne funkcję głowy państwa, ale ma też spore realne uprawnienia względem rządu i parlamentu. Lesotho, enklawa na terytorium RPA, z królem Letsie III. Buddyjska Tajlandia, gdzie jako król Rama X panuje Maha Vajiralongkorn, a kontrowersje związane z istnieniem monarchii cyklicznie generują burzliwe protesty i kryzysy polityczne. I wreszcie Tonga na południowym Pacyfiku, gdzie król Tupou IV, absolwent renomowanych zachodnich uniwersytetów i szkół wojskowych, zanim objął tron po swoim starszym bracie, zdobywał doświadczenia państwowe m.in. jako premier oraz minister spraw zagranicznych, obrony, rolnictwa i rybołówstwa oraz komunikacji.

Odrębny i swoisty charakter ma monarchia japońska. Cesarz, zwany Tenshi („Syn Niebios”), cieszył się przez wieki boskim statusem, nawet jeśli okresowo nie rządził faktycznie. Po 1868 r. odzyskał, przynajmniej w teorii, pełnię władzy cywilnej i wojskowej (acz nadal służył raczej jako ideologiczny „wzmacniacz” shintoistycznej doktryny państwowej i jedynie firmował decyzje gabinetu rządowego). Dopiero w 1946 r., po przegranej wojnie, Hirohito zrzekł się nimbu boskości (co dla większości jego poddanych stanowiło szok) oraz licznych przywilejów, w zamian zyskując status kluczowego symbolu zakorzenienia władzy publicznej w tradycji oraz jedności narodowej. Tym samym autorytetem cieszą się też jego potomkowie, w tym obecnie zasiadający na Chryzantemowym Tronie cesarz Naruhito (oficjalna nazwa ery jego panowania to Piękna Harmonia).

W skali globu monarchiom wciąż więc daleko do roli nieistotnej dekoracji lub reliktu. A i w Europie od czasu do czasu podnoszą się głosy, że warto rozważyć mocniejsze wkomponowanie w nasze ustroje elementów, które uosabiają ciągłość i odpowiedzialność za całość państwa – dla zrównoważenia doraźnych interesów partyjnych. Patrząc na niektóre pochodzące z wyboru głowy państwa, można to nawet zrozumieć. ©Ⓟ