W maju 2006 r., dwa miesiące przed wybuchem wojny między Izraelem a Hezbollahem na terytorium Libanu, amerykańsko-brytyjski historyk pochodzenia żydowskiego Tony Judt opublikował na łamach dziennika „Ha-Arec” esej o „kraju, który nie chce dorosnąć”.

Izrael obchodził wówczas 58. urodziny. „W takim wieku państwo – podobnie jak mężczyzna – powinno osiągnąć pewien poziom dojrzałości. Izrael pozostaje jednak dziwnie (a wśród demokracji w stylu zachodnim wyjątkowo) niedojrzały. Transformacja społeczna kraju i jego liczne osiągnięcia gospodarcze nie przyniosły mądrości politycznej, która zwykle przychodzi z wiekiem” – pisał Judt. Założony w 1948 r. kraj porównał z nastolatkiem przepełnionym kruchą wiarą we własną wyjątkowość, przekonanym, że nikt go nie rozumie i wszyscy są przeciwko niemu. „Podobnie jak wielu nastolatków, Izrael uważa, że może robić, co chce, a jego działania nie pociągają za sobą żadnych konsekwencji” – stwierdził.

Od publikacji tego tekstu minęło 18 lat, ale słowa Judta pozostają aktualne. W przyszłym miesiącu państwo Izrael będzie obchodzić 76. rocznicę proklamacji niepodległości. Odbędzie się ona w cieniu brutalnej wojny w Strefie Gazy, która pochłonęła życie ponad 33 tys. Palestyńczyków i zniszczyła wizerunek Izraela na świecie, oraz eskalacji napięć z Hezbollahem, które – jak twierdzi amerykański wywiad – mogą doprowadzić do inwazji Izraela na południowy Liban. Na to wszystko nakłada się ryzyko poważnego konfliktu na linii Tel Awiw–Teheran.

Otwarta wojna między nimi to scenariusz najgorszy. Byłaby to kolejna cegiełka destabilizująca współczesny świat. Wielkiego konfliktu na Bliskim Wschodzie nikt dziś zresztą nie chce: ani państwa Zachodu, ani Iran i sprzymierzone z nim bojówki. Eksperci twierdzą, że Irańczycy udowodnili to ubiegłotygodniowym ograniczonym odwetem za izraelski atak na konsulat Iranu w Damaszku. – Odpowiedź Teheranu została zapowiedziana z wyprzedzeniem, a Iran dał jasno do zrozumienia, nawet w trakcie jego trwania, że chce uniknąć rozpętania szerszego konfliktu. Chodziło o zademonstrowanie zdecydowanej reakcji, a jednocześnie utrzymanie jej w ryzach na tyle, by uniknąć sprowokowania bezpośredniej wojny – mówił DGP o ostrzale terytorium Izraela Julien Barnes-Dacey z European Council on Foreign Relations. Władze w Teheranie od razu oświadczyły, że „sprawę uznają za zamkniętą” i nie planują kolejnych ataków. Chyba że Tel Awiw zdecyduje się na odpowiedź. Administracja premiera Binjamina Netanjahu mogła odtrąbić sukces – udało się przechwycić 99 proc. irańskich dronów i rakiet.

„Bibi” obrał jednak inną strategię. Chciał zemsty. W piątek nad ranem Izrael zaatakował bazę irańskich sił powietrznych w Isfahanie, co zostało potwierdzone przez Amerykanów. Powołujący się na źródła rządowe „Jerusalem Post” donosi, że do ataku doszło „tuż obok ośrodka nuklearnego Republiki Islamskiej”. „Przesłanie było jednoznaczne: tym razem zdecydowaliśmy się nie uderzać w wasze obiekty nuklearne, ale mogliśmy zrobić to mocniej” – powiedzieli informatorzy dziennika.

Irańczycy na razie bagatelizują incydent, określając go jako atak „infiltratorów”, a nie Izraela. Wysoki rangą irański urzędnik powiedział Reutersowi, że nie ma planów kolejnego kontrataku. Niekoniecznie musi to jednak oznaczać deeskalację.

Winę za taki rozwój wydarzeń ponoszą też państwa Zachodu, najbliżsi sojusznicy Izraela. Po ataku Hamasu na terytorium państwa żydowskiego wypisały mu czek in blanco na działania w Strefie Gazy. Kiedy zorientowały się, że sytuacja wymyka się spod kontroli – w Gazie wybuchła katastrofa humanitarna, a wojska izraelskie strzelały przez pół roku na oślep, zabijając cywilów i pracowników humanitarnych (w tym obywateli państw Zachodu) – było już za późno, by powstrzymać spiralę przemocy.

Tym razem może być podobnie. Choć wojna Izrael–Iran jest z perspektywy Zachodu zdecydowanie większym zagrożeniem niż inwazja na Strefę Gazy, europejscy i amerykańscy przywódcy nie potrafią skutecznie wpływać na decyzje podejmowane przez władze Izraela. W ubiegłym tygodniu przedstawiciele administracji prezydenta Joego Bidena gimnastykowali się, by odsunąć rząd Binjamina Netanjahu od pomysłu kontrataku na Iran.

Do tego stopnia, że – jak piszą izraelskie i katarskie media – Stany Zjednoczone zaakceptowały izraelski plan inwazji na Rafah na południu Strefy Gazy w zamian za rezygnację z dużego uderzenia na Iran.

Dotychczas wejście wojsk lądowych do Rafah było uznawane na Zachodzie za czerwoną linię. Przebywa tam bowiem ponad 1,4 mln z 2,2 mln mieszkańców Gazy, którzy zostali zmuszeni przez Izrael do ucieczki z północnej i centralnej części enklawy. Inwazja na Rafah drastycznie pogorszyłaby i tak już tragiczną sytuację Palestyńczyków.

Rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA John Kirby zaprzecza, by doszło do takiego porozumienia z Izraelczykami. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo Netanjahu już wcześniej informował, że zatwierdził plany operacji w Rafah, a data jej rozpoczęcia została ustalona. Tym samym po raz kolejny udowodnił, że nie liczy się ze zdaniem Białego Domu i Europy.

Zachód postępuje bowiem jak rodzic, który boi się ukarać swoje niesforne dziecko. Ma przecież narzędzia, dzięki którym mógłby skutecznie powstrzymać Izrael od eskalacji napięć w regionie. 99 proc. broni importowanej przez Izrael pochodzi ze Stanów Zjednoczonych (ok. 69 proc.) i Niemiec (ok. 30 proc.). Dziś za wstrzymaniem eksportu opowiadają się nawet czołowi sojusznicy państwa żydowskiego, jak była spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Wszystko wskazuje jednak na to, że władze obu państw nie zdecydują się na taki krok. Solidarność z Izraelem jest silniejsza. ©℗