Prawdopodobna konfiskata części majątku Donalda Trumpa nie zatrzyma jego marszu po Biały Dom. Do listopada nie zakończą się sprawy sądowe, które mogłyby mu zaszkodzić.

Kłopoty prawne Donald Trump tym razem ma w Nowym Jorku, gdzie były prezydent nie jest w stanie zapewnić poręczenia majątkowego w wysokości 464 mln dol. Tym samym nie wstrzyma wyroku skazującego jego firmę za oszustwa księgowe i grozi mu konfiskata aktywów przeprowadzana przez nowojorską prokuraturę we współpracy z szeryfem. Cała sprawa dotyczy zawyżania wartości majątku Trump Organization. Proceder ten według sądu stosowano, by zapewnić sobie źródła kredytów i pożyczek od banków.

Oczywiście Trump nie zgadza się z decyzją sądu z Nowego Jorku, uznając ją za element szerszego i ukartowanego polowania na czarownice, o wyraźnym kontekście politycznym. Jego prawnicy argumentują, że wartość majątku nie była zawyżana, a wręcz zaniżana. Ich zdaniem środków na poręczenie nie dało się znaleźć, bo wydania takiego pisemnego zobowiązania odmówiło kilkadziesiąt firm ubezpieczeniowych, które nie zamierzały przyjąć nieruchomości pod zastaw.

Na cele poręczenia Trump nie może sięgnąć po fundusze kampanijne, korzystanie z datków wyborczych do celów osobistych jest w USA zakazane (choć w praktyce na niższym szczeblu wygląda to różnie, nie brak „kreatywnych” rozwiązań). Jak bardzo bolesna byłaby dla Trumpa sięgająca pół miliarda dolarów konfiskata? To prawie jedna piąta jego majątku, który zgodnie z szacunkami „Forbesa” wynosi 2,6 mld dol. Sam zainteresowany twierdzi, że kwoty podawane przez biznesowy magazyn są i tak niedoszacowane.

Dotychczas żadna z licznych spraw sądowych nie rzutowała negatywnie na poparcie Trumpa wśród wyborców republikańskich. Były prezydent jest już pewien nominacji partyjnej w wyborach, zwyciężył we wszystkich dotychczasowych prawyborach oprócz Dystryktu Kolumbii, co akurat było spodziewane. Szanse na wyrok skazujący w kluczowych sprawach i sądowe storpedowanie w ten sposób jego szans na prezydenturę są przed listopadem minimalne. Prawdopodobny jest jednak wyrok w sprawie księgowania tzw. hush money, czyli wypłacania pieniędzy za nieujawnienie dyskredytujących informacji. Jednak to postępowanie z Nowego Jorku nie oburza republikanów, zgodnie z sondażem dla Politico 48 proc. wyborców tej partii twierdzi, że wyrok w tej sprawie jest dla nich obojętny. Jedynie 9 proc. przyznaje, że po negatywnej dla byłego prezydenta decyzji sądowej będzie „mniej popierać Trumpa”. A aż 34 proc. odpowiedziało, że w takim scenariuszu będzie go „popierać jeszcze bardziej”.

Przy niezachwianym poparciu w partii z kontrowersji prawnych Trump uczynił jeden z głównych motywów kampanii. Wydaje się, że politycznie tylko go to napędza. Do tego dokłada znaną nam od lat brawurową i bezceremonialną retorykę, gdzie z tygodnia na tydzień zdaje się rozkręcać. W wywiadzie z Sebastianem Gorką, byłym doradcą w Białym Domu, który zamienił się w podkastera, Trump stwierdził w tym tygodniu, że: „każdy Żyd, który głosuje na demokratów, nienawidzi swojej religii i nienawidzi wszystkiego, co dotyczy Izraela”. Były prezydent odmówił też bezpośredniego obciążenia Władimira Putina winą za śmierć Aleksieja Nawalnego. Najgłośniejszy był jednak niedawny komentarz z wiecu w Ohio o „krwawej rzezi”, do której – jak ostrzegał – może dojść w przypadku jego wyborczej porażki. Choć słowa te padły w kontekście rozwoju przemysłu motoryzacyjnego, liberalni komentatorzy w USA dość zgodnie przyjęli to z oburzeniem jako przekroczenie kolejnej retorycznej granicy czy wręcz nawoływanie do przemocy. ©℗