Inwazja na Strefę Gazy, zaogniająca się sytuacja między Izraelem a Libanem, ataki na Morzu Czerwonym i na bazy amerykańskie w Iraku i Syrii. Bliski Wschód wrze, a świat szuka sposobów na powstrzymanie rozlewu krwi.

W piątek podróż po regionie rozpoczął sekretarz stanu USA Antony Blinken. Plan wizyty uwzględniał rozmowy w Izraelu i na Zachodnim Brzegu, ale również w Turcji, Jordanii, Katarze, Egipcie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Arabii Saudyjskiej.

Frustracja, a nawet oburzenie działaniami i planami izraelskiego rządu stają się coraz bardziej powszechne w Waszyngtonie. Na ten moment priorytetem dla Amerykanów i przebywającego na Bliskim Wschodzie sekretarza stanu Antony’ego Blinkena jest niedopuszczenie do tego, by konflikt rozlał się szerzej po i tak mocno zdestabilizowanym regionie. Dlatego urzędnicy Joego Bidena starają się przekonać Izrael do ograniczenia prowokacji oraz prowadzenia wojny w Strefie Gazy z większym poszanowaniem prawa międzynarodowego i życia osób cywilnych. Na razie korzystają głównie z dyplomatycznych narzędzi nacisku, bo Binjamin Netanjahu wciąż może liczyć na ograniczoną pomoc wojskową ze strony USA.

W grudniu departament stanu zgodził się na dwa nadzwyczajne wojskowe pakiety dla Izraela, każdy wart nieco ponad 100 mln dol. Wszystko zrobiono z pominięciem Kongresu, co nie spotkało się z zadowoleniem na Kapitolu. – Nie możemy wystawiać czeków in blanko Netanjahu i jego prawicowemu rządowi, który pokazał, że nie obchodzą go palestyńscy cywile. Jeśli administracja nie będzie transparentna, to Kongres powinien zamknąć jej wszystkie okienka, które umożliwiają sprzedaż broni Izraelowi – stwierdziła wpływowa demokratyczna senator Elizabeth Warren.

Te dwa pakiety to jednak pomoc głównie symboliczna – Izrael do tej pory otrzymywał co roku wojskowe wsparcie z USA w wysokości około 4 mld dol. Teraz Biden chce, by jednorazowo Kongres wyasygnował dodatkowe kilkanaście miliardów dolarów. Jest to możliwe, bo choć demokraci są podzieleni, to republikanie mocno popierają Netanjahu. Zarazem nad Potomakiem coraz więcej głosów, że pomoc wojskowa jest jedynym poważnym kanałem wpływu na Izrael i nie powinno się jej przekazywać bez spełnienia przez „Bibiego” pewnych amerykańskich warunków.

Wśród nich niezmiennie numerem jeden jest to, by izraelskie wojsko umożliwiło dostawy pomocy humanitarnej, w tym wody oraz żywności. Do tego Amerykanie chcą węższej operacji militarnej, skupionej bardziej na eliminacji bojowników Hamasu, a mniej na równaniu z ziemią obszarów mieszkalnych, oraz ograniczenia przemocy izraelskich osadników i służb na Zachodnim Brzegu. Dwóch sojuszników różni też zasadniczo wizja przyszłości palestyńskiej enklawy nad Morzem Śródziemnym. – Jasno, konsekwentnie i jednoznacznie stoimy na stanowisku, że Gaza to Palestyna i powinna pozostać palestyńskim terytorium, bez Hamasu i innych grup terrorystycznych zagrażających Izraelowi – przekazał w oświadczeniu Departament Stanu. Oficjalnie Waszyngton jest też przeciwny przesiedleniom. Takie apele są sprzeczne z planami rządu Netanjahu, który zgodnie z doniesieniami prasy izraelskiej negocjuje z kilkoma krajami, w tym Kongo, przyjęcie Palestyńczyków ze zniszczonej Strefy Gazy.

Jednak w obliczu ataków na bazy amerykańskie w Iraku i Syrii oraz na statki w pobliżu Jemenu, a przede wszystkim zaogniającej się sytuacji między Izraelem a Libanem, Gaza schodzi dla Amerykanów nieco na dalszy plan. W USA rozpoczął się właśnie rok wyborczy i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje ubiegający się o reelekcję Biden, jest szerszy międzynarodowy konflikt zbrojny na Bliskim Wschodzie.

Wydaje się, że wojny o zasięgu regionalnym – poza Izraelem i Iranem – nie chce dziś nikt. – Boimy się, że zostaniemy w nią wciągnięci. Ani rząd, ani społeczeństwo Libanu nie chcą wojny – mówił w ubiegłym tygodniu na antenie CNN tamtejszy minister spraw zagranicznych Abdallah Bou Habib.

Z tym że wywodzi się on ze środowiska byłego już prezydenta Michela Aouna, który reprezentował chrześcijańskich maronitów. A w kraju silną pozycję ma także szyicki Hezbollah, który działa zarówno jako partia polityczna, jak i wspierana przez Iran bojówka. Po ubiegłotygodniowym ataku na obrzeża Bejrutu jej przywódca Hassan Nasrallah wygłosił przemowę, w której co prawda nie zagroził rozszerzeniem konfliktu z Izraelem, ale zapowiedział odwet za zabicie zastępcy szefa biura politycznego Hamasu Saleha al-Arouriego.

Z apelem o dążenie do sprawiedliwego i trwałego pokoju w regionie udał się w weekend do Bejrutu szef unijnej dyplomacji Josep Borrell. Rola UE po 7 października pozostawała ograniczona. Podróż Borrella to rezultat nieudanych prób zbudowania nowej regionalnej architektury bezpieczeństwa podejmowanych przez Stany Zjednoczone. W ostatnich tygodniach zawiodła m.in. zainicjowana przez Amerykanów operacja „Prosperity Guardian”, która miała chronić pływające po wodach Morza Czerwonego międzynarodowe statki handlowe przed dronami i rakietami wspieranej przez Iran bojówki Huti. Nie zapobiegła jednak atakowi na kontenerowiec Maersk, do którego doszło tuż przed końcem roku.

Nie pomogło również „ostateczne ostrzeżenie” wystosowane przez Waszyngton i jego 12 sojuszników (m.in. Japonię, Niemcy i Wielką Brytanię), by rebelianci zaprzestali ataków na statki. Zaledwie kilka godzin później Huti zdetonowali na morzu drona, który – zdaniem Amerykanów – znalazł się w odległości zaledwie kilku mil od okrętów USA i statków komercyjnych.

Camille Lons z think tanku European Council on Foreign Relations przekonuje, że UE powinna opracować własną ścieżkę współpracy w zakresie bezpieczeństwa morskiego z regionalnymi potęgami, w tym z Arabią Saudyjską i ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, które w ostatnich latach wykazały rosnące zainteresowanie rozwojem swoich sił morskich. Im także zależy na powstrzymaniu eskalacji. Choćby dlatego, że wojna o zasięgu regionalnym mogłaby odbić się na gospodarkach bogatych państw Zatoki Perskiej. Huti wielokrotnie udowadniali swoją zdolność do zakłócania lub uszkadzania kluczowej infrastruktury w Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Najbardziej niszczycielski atak przeprowadzili w 2019 r., kiedy to na krótko zablokowali połowę produkcji ropy naftowej w Arabii Saudyjskiej, uderzając dronem w zakład przetwórstwa ropy naftowej.

Saudyjczycy wierzą, że to przede wszystkim dyplomatyczne zaangażowanie z Iranem może odstraszyć Huti i zwiększyć szanse, że wojna w Strefie Gazy nie rozleje się na sąsiednie państwa. Choć oba państwa zerwały stosunki w 2016 r., na początku ubiegłego roku zdecydowały się na wynegocjowane przez Chiny zbliżenie. Współpracę wzmocniły po wybuchu wojny w palestyńskiej enklawie, chcąc wspólnymi wysiłkami doprowadzić do zakończenia izraelskiej inwazji. W listopadzie prezydent Iranu Ebrahim Ra’isi wziął nawet udział w organizowanym w Arabii Saudyjskiej szczycie. Była to pierwsza wizyta irańskiego przywódcy w królestwie Saudów od lat.

Istnieją jednak wątpliwości co do stabilności tego sojuszu. Choć podczas grudniowego spotkania szefa chińskiej dyplomacji Wang Yi z przedstawicielami władz w Rijadzie i Teheranie padły zapewnienia o przywiązaniu do wynegocjowanego zbliżenia, w ubiegłym tygodniu irańskie linie lotnicze Iran Air odłożyły w czasie wznowienie po ośmioletniej przerwie lotów do Arabii Saudyjskiej. Według agencji prasowej IRNA decyzja zapadła po tym, jak saudyjscy urzędnicy nie wydali niezbędnych zezwoleń tysiącom Irańczyków, którzy planowali udać się na pielgrzymkę do Mekki. ©℗

Wojny o zasięgu regionalnym, poza Izraelem i Iranem, nie chce dziś nikt