Jewgienij Prigożyn jako były pensjonariusz kolonii karnej i twórca – w szalonych latach 90. – imperium hot dogów, gdy pracował dla Władimira Putina, miał nad sobą szklany sufit. Jego kariera była ograniczona dawnym wyrokiem i niskim pochodzeniem. Nie był człowiekiem służb ani komsomolcem. Nie szpiegował w czasach ZSRR. Nie prywatyzował banków i kombinatów po upadku imperium. Nie służył nawet w armii.

Nie to, żeby Putin był wybitnym oficerem KGB. Jak napisał Witold Jurasz w książce „Wataha Putina”, miał raczej potencjał leningradzkiego taksówkarza, którym zresztą przez pewien czas po upadku komunizmu był, a nie Jamesa Bonda. Obydwu panów dzieli przy tym przepaść. Zek (od rosyjskiego zakluczonnyj, czyli więzień) czy też gar, jakbyśmy powiedzieli w polskiej gwarze więziennej, zawsze żyje w świecie równoległym do mienta (milicjanta, policjanta, czekisty czy też szerzej przedstawiciela władzy). Nawet jeśli się do siebie zbliżą, pozostanie między nimi duch wzajemnej pogardy. Zek może dojść do statusu stuka (donosiciela, informatora), ale nie wyżej. Niezależnie od tego, ile ma pieniędzy, nie będzie oligarchą ani oficerem.

Prigożyn zdawał sobie z tego sprawę. Korzystał z wojny jako momentu rewolucyjnego, który pozwoliłby mu wbić się w system – nawiązując do losów Balzakowskiego Rastignaca – niczym kula armatnia lub wpełznąć w ten system poprzez intrygę jak gad. Prigożynowi jednak bliżej do innego bohatera „Ojca Goriota” – Vautrina, intryganta i kryminalisty, który kilkukrotnie trafia na galery i za kraty, by na końcu stać się kapusiem biura śledczego (sam zaoferował swoje usługi). Podobnie jak w przypadku Vautrina, religią przywódcy Grupy Wagnera jest kult buntu. Ale nie postrzegany romantycznie, tylko jako droga do władzy i wpływów. Podobnie jak Vautrin, Prigożyn doskonale orientuje się w skali zepsucia i niekompetencji elit. Jak bohater Balzaca doskonale gra i szanuje świat swoich specyficznych zasad oraz sieci lojalności. I podobnie jak on musi przegrać.

Prigożyn – przynajmniej na razie – przeszacował swoją siłę. Szedł na Moskwę z grupą liczącą od 5 tys. do 10 tys. ludzi. Cała jego armia była szacowana na maksymalnie 50 tys. żołnierzy, z czego większość stanowili byli osadzeni. To za mało, by zająć niemal 13-milionową metropolię. Do sukcesu potrzebował buntu w wojsku, Rosgwardii i służbach specjalnych. Licytował wysoko; jednak po powiedzeniu „sprawdzam” okazało się, że wielu z nim sympatyzuje w kanałach na Telegramie, ale w realnym życiu nie zaryzykuje kariery, aby walczyć przeciwko Władimirowi Putinowi.

Charakterystyczna w sobotę była cisza w szeregach resortów siłowych. Nie było serii „zajaw” pułkowników, którzy opowiadaliby się po stronie buntu. Nie było przyłączających się jednostek wojskowych do tego, co Prigożyn nazwał marszem sprawiedliwości. W efekcie on sam zdecydował się pójść na układ. I stracił twarz. Putin był słaby. Słabi są minister obrony Siergiej Szojgu i szef sztabu Walerij Gierasimow. Ale nie na tyle, by móc ich zabić.

Niewykluczone, że Prigożyn wybrał moment ataku pod presją. Nie dobił się awansu społecznego po zajęciu większej części Bachmutu i nie został zaangażowany w powstrzymywanie ukraińskiej kontrofensywy. Zadania wykonuje wojsko, którym dowodzą Szojgu i Gierasimow. Co prawda, nie udało im się zająć w tej wojnie żadnego dużego miasta, jednak linie obrony na Zaporożu i na styku obwodów zaporoskiego i donieckiego udaje im się jako tako utrzymywać. Tym samym ich pozycja w układzie władzy rośnie. Dają perspektywę zachowania tego, co Putinowi udało się zawojować. Poza tym udowodnili, że są gotowi do wojennego biespirediełu, czyli walki bez zasad. Udowodnili to przez wysadzenie tamy w Nowej Kachowce i zaminowanie zaporoskej elektrowni atomowej, a wcześniej przez zbrodnie w Buczy, charkowskiej Sałtiwce i Izium czy bombardowanie za pomocą dronów osiedli cywilnych w Kijowie, Dnieprze i wielu innych miastach.

Wraz z umacnianiem Szojgu i Gierasimowa realny był scenariusz wygaszenia Grupy Wagnera. Prigożyn dostał najpierw ofertę podporządkowania się ministerstwu obrony, a gdy ją odrzucił, posłano na jego obozy kilka pocisków, które – jak to na wojnie – zawsze można zalegendować jako bratobójczy ogień.

Prigożyn dostał od Kremla i wojska ofertę zmiany formuły współpracy. Miało być jak dawniej – szef Grupy Wagnera powinien pełnić rolę klienta w relacji do patrona, a nie manifestować, jak to określił Putin, wybujałe ambicje. Alternatywą było stopniowe rozbrajanie formacji i – szerzej – dokonanie na niej rejderstwa, czyli wrogiego przejęcia.

Prigożyn wybrał konfrontację. Zajął bazy wojskowe w Rostowie nad Donem, który jest najważniejszym miastem dla prowadzenia wojny przeciwko Ukrainie. Południe Rosji to również kolebka Grupy Wagnera. W Mołkinie pod Krasnodarem była jedna z pierwszych baz tej formacji. Rostów i Krasnodar to bramy do Mariupola i na Krym. Lider grupy wiedział, gdzie nacisnąć, aby zabolało.

Ostatecznie jego marsz na Moskwę okazał się rozczarowaniem, a sam Prigożyn kończy jako banita u Alaksandra Łukaszenki. Jako najsilniejszy przedstawiciel opozycji wewnątrz Rosji – betonowej, moczarowskiej – został przetrącony. Wszystko trwało zbyt krótko, aby dać Ukraińcom szansę na odmienienie losów wojny. Przywódca Grupy Wagnera nie stworzył nawet republiki ludowej w obrębie Rostowa. Putin otrzymał cios. Ale był to cios na gardę. Teraz nie pozamiata Grupy Wagnera bezceremonialnie, bo jest zbyt popularna. Dowodem tego były obrazki z udziałem ludności cywilnej Rostowa. Powoli będzie jednak przejmował ją za pośrednictwem swoich ludzi. Wagnerowców wymyślił wywiad wojskowy i pod kuratelę wywiadu mają wrócić.

Prigożyn przegrał. Został jednak jego mit. Putin dokręci śrubę, ale będzie żył w paranoi, bo przecież szef Grupy Wagnera nie działał w próżni. Raczej wyrażał nastroje części elit i ludu. Bunt Prigożyna rozszczelnił system. Ujawnił pokłady kartonu w imperium Putina. Sfalsyfikował tezę, że Kreml jest nienaruszalny. Marsz dotarł niemal pod Moskwę. Naśladowcy Prigożyna kiedyś pójdą dalej. ©℗