Nie lubię straszenia przyszłością. Zwłaszcza gdy opiera się ono na zestawie dobrze znanych i do znudzenia wałkowanych motywów. Globalne ocieplenie? Wojna atomowa? Bunt robotów? Nudy i ziew. Jestem zdania, że jeśli już straszyć, to przynajmniej… inaczej.
Wśród takich propozycji na uwagę zasługuje nowa praca Timothy’ego Swansona (Instytut Studiów Podyplomowych w Genewie) i Pedra Naso (Szwedzki Uniwersytet Rolniczy). Rysują oni wizję następnych 100 lat, w której symulacje demograficzne w zaskakujący sposób czynią stare wizje Thomasa Roberta Malthusa przerażająco aktualnymi.
Zacznijmy od końca. Czyli od Malthusa. Ten anglikański duchowny zmarł w roku 1834. Zasłynął jednak nie swymi zdolnościami kaznodziejskimi czy pracą duszpasterską, lecz snutymi na przełomie XVIII i XIX w. pesymistycznymi wizjami. Do katastrofy miało doprowadzić, mówiąc w największym skrócie, przeludnienie połączone z niemożliwością wyżywienia rosnącej szybko populacji świata. Malthus pisał, że ludzkość wykorzystuje rosnący dobrobyt w głównej mierze do tego, by się mnożyć. W efekcie następuje konieczność… dzielenia go na większą liczbę ludzi, a ogólny wzrost jakości życia nie nadchodzi nigdy. Więcej populacji oznacza zaś nowe i jeszcze większe problemy z jej wykarmieniem.
Przepowiednie Malthusa się nie sprawdziły. Po pierwsze (już po jego śmierci) zachodni świat wszedł na szybką ścieżkę niesamowitej poprawy ogólnego dobrobytu. Działo się to w warunkach szybkiego wzrostu populacji. Z niecałego 1 mld (1800 r.) do 1,65 mld (1900 r.) i 3 mld w roku 1960. Dziś to już ponad 8 mld ludzi. Po drugie: maltuzjańska obawa przed niemożnością ich wykarmienia też się nie sprawdziła. Bo owszem, znajdziemy dziś na ziemi miejsca, gdzie żywności brakuje, ale problem głodu i niedożywienia polega raczej na przeróżnych mechanizmach, które nie pozwalają wyprodukowanej żywności optymalnie podzielić.
A co, jeśli Malthus wcale się nie pomylił? Tylko jego przewidywania JESZCZE się nie sprawdziły? To ostatnie pytanie zajmuje właśnie Swansona i Nasa. Analizując modele rozwoju ludności świata w najbliższych 100 latach, doszli oni do wniosku, że to właśnie XVIII-wieczny angielski klecha może być tym, który będzie się śmiał ostatni. Zza grobu oczywiście i niezbyt wesoło.
Dziś wygląda na to, że ludność Ziemi będzie rosła mniej więcej do roku 2100. Wówczas globalna populacja przekroczy 11 mld. Już od lat 60. XX w. spada jednak tempo jej przyrostu. W szczytowym momencie co roku ludność świata zwiększała się o 2 proc. Dziś już o połowę mniej. Do 2100 r. wygaśnie zaś zupełnie. W konsekwencji przez następne dekady XXI w. świadkiem – dobrze znanego już na Zachodzie – procesu starzenia się społeczeństw stanie się cała Ziemia. Szacuje się, że dziś w wieku postprodukcyjnym jest ok. 10 proc. mieszkańców globu. W roku 2100 (czyli już za 77 lat!) ten odsetek wzrośnie do 30 proc. A w krajach rozwiniętych nawet do 50 proc. Tak znacząca zmiana proporcji pomiędzy pracującymi a niepracującymi nie obejdzie się bez wpływu na wszystkie dziedziny życia gospodarczego. Stosując najpopularniejsze modele rozwoju (m.in. teorię wzrostu Odeda Galora), badacze dochodzą do wniosku, że starzenie się społeczeństw przyniesie również stałą presję na spadek aktywności gospodarczej oraz innowacyjności. W efekcie dojdzie do zmian również w modelach produkcji wielu branż. W tym odpowiedzialnej za wyżywienie branży rolniczej.
I tu ostatni raz wracamy do Malthusa. 200 lat temu Anglik nie przewidział, że rosnąca populacja zdoła niesamowicie zwiększyć efektywność produkcji żywności. To dzięki temu wielki głód nie zdziesiątkował ludzkości. Teraz – ostrzegają Swanson i Naso – może być inaczej. Populacja z drugiej połowy XXI w. może się okazać zbyt stara i mało innowacyjna, by znów skokowo zwiększyć efektywność produkcji rolnej. Jednocześnie będzie to czas, gdy na kuli ziemskiej żyć będzie 11 mld ludzkich istnień. Czyli o ponad jedną trzecią więcej niż dziś. Przepis na katastrofę gotowy. ©℗