Burzliwa i zawiła historia relacji angielsko(brytyjsko)-szkockich wchodzi właśnie w nową fazę. Jej głównymi aktorami będą zaś dwaj politycy z korzeniami w dawnych brytyjskich Indiach.

Gdy z inicjatywy króla Francji i papieża w kontynentalnej Europie zmiażdżono potężny zakon templariuszy, a jego ostatni wielki mistrz Jakub de Molay spłonął na stosie, wielu braci znalazło schronienie na odległych peryferiach ówczesnego Zachodu. Między innymi w Szkocji, gdzie pozostawili liczne materialne i duchowe ślady swojej obecności. Uczciwie się zresztą odpłacili za gościnę. W bitwie pod Bannockburn (1314 r.), w której król Robert I Bruce rozgromił przeważającą liczebnie armię angielską, zapewniając Szkocji długie dekady względnie spokojnej niepodległości, decydujące uderzenie mieli przeprowadzić tajemniczy rycerze wzbudzający panikę w szeregach wroga samym pojawieniem się na polu walki. Mogli to być właśnie templariusze, najlepsi wojownicy tamtej epoki. Jest to wersja znacznie bardziej prawdopodobna niż konkurencyjna, mówiąca o skrzykniętej ad hoc przez zdesperowanego króla gromadzie obozowych ciurów.

Zanim Anglicy skolonizowali wreszcie Szkocję, u progu XVII w. szkocki król Jakub VI Stuart zasiadł na tronie w Londynie jako Jakub I, prawowity dziedzic Elżbiety Wielkiej.

Cienka, czerwona linia

Szkoci odnaleźli się w owym nowym, brytyjskim świecie z oporami – dość przywołać historie XVIII-wiecznych powstań jakobickich, z kluczową rolą jednego z ostatnich Stuartów, zwanego „Bonnie Prince Charlie” (notabene prawnuka naszego Jana III Sobieskiego), którego tragiczne losy inspirowały wyobraźnię rzeszy artystów europejskiego romantyzmu. Potem zadziałała jednak znana metoda kija i marchewki. Z jednej strony krzepnące imperium brytyjskie zastosowało niezwykle brutalne represje wobec wszystkich, którym roiła się tęsknota za starą dynastią i za niepodległą Szkocją. Z drugiej – w fazie swego rozkwitu zaoferowało co ambitniejszym mieszkańcom skrwawionej i ubogiej krainy możliwość oszałamiających, bezprecedensowych karier w wojsku, administracji i biznesie, zaś wszystkim po prostu znaczący wzrost poziomu życia. Po latach buntu Szkoci zostali więc wiernymi sługami brytyjskiego tronu. To oni w dużej mierze pacyfikowali i kolonizowali dla Londynu buntowniczą jak oni kiedyś Irlandię, to oni zapisali się w historii jako gubernatorzy, wynalazcy i pisarze brytyjscy. Szkotem jest przecież nawet bodaj najlepszy odtwórca roli do szpiku kości brytyjskiego Jamesa Bonda – Sean Connery, który zresztą bardzo lubi swe pochodzenie manifestować.

Szkockie regimenty chlubnie stawały przeciw Napoleonowi w dwóch wojnach światowych i w dziesiątkach pomniejszych konfliktów. Podczas wojny krymskiej osamotniona kompania szkockich górali, na pozór beznadziejnie rozciągnięta w rachityczny dwuszereg, zachowała zimną krew w obliczu mas rosyjskiej kawalerii i dała popis profesjonalizmu – nie ustąpiła ani o krok, szybkimi i celnymi salwami złamała szarżę i przeszła do historii. Mało kto dziś już pamięta, że używając popularnego wyrażenia „cienka, czerwona linia”, mówimy właśnie o tamtych wiarusach regimentu Sutherland Highlanders. „The thin red line” – pod taką nazwą uwiecznił ich na swym obrazie Robert Gibb, a brytyjska propaganda wkrótce uczyniła z nich symbol armii strzegącej granic rozległego imperium cienkim, lecz niezwyciężonym kordonem.

Sielankę w relacjach ze Szkotami starannie pielęgnowali, przynajmniej od czasów królowej Wiktorii, kolejni władcy. Podniesienie rangi rezydencji królewskiej w Balmoral, kilty wdziewane przez męskich członków rodziny przy różnych okazjach, ich studia na szkockich uniwersytetach i wiele innych, mniej czy bardziej symbolicznych gestów – to wszystko pozwalało w pewnym okresie sądzić, że „szkockość” przestała być politycznym programem, a stała się jedynie sympatycznym (i pod wieloma względami całkiem zyskownym) folklorem.

Numer Elżbiety

Tak było dość długo jeszcze pod rządami Elżbiety II, choć globalne imperium stało się tylko wspomnieniem, a rzeczywistość polityczna i ekonomiczna nieraz dawała Szkotom dosyć boleśnie w kość. Ale królowa kochała północną krainę chyba naprawdę szczerze (matce zawdzięczała zresztą solidną porcję rdzennie szkockiej krwi w żyłach), nieprzypadkowo swoje pierwsze publiczne przemówienie wygłosiła w 1944 r. w Aberdeen (jeszcze jako księżniczka), a Szkoci generalnie odpłacali jej przywiązaniem i sympatią. Chociaż zdarzały się też problemy. Na przykład z numerem, bo Elżbieta I z dynastii Tudorów królową Szkocji nigdy nie była, więc w latach 50. XX w. wieku, na początku panowania nowej władczyni, zdarzały się z tego powodu nawet incydenty niszczenia w Edynburgu skrzynek pocztowych z monogramem „ERII”. Dla Szkotów Elżbietą I była królowa z domu Windsorów.

Tendencje separatystyczne zaczęły powracać w latach 70. XX w., w obliczu kryzysu gospodarczego i niemal jednoczesnego odkrywania nowych złóż ropy naftowej na Morzu Północnym, co rozbudziło szkockie nadzieje na własną drogę do dobrobytu. Punktem przełomowym był brexit – większość Szkocji zagłosowała za pozostaniem w Unii, a jej gospodarka relatywnie mocno ucierpiała na rozwodzie z kontynentalnymi partnerami (i funduszami z Brukseli). Gdy rosnąca stopniowo w siłę Szkocka Partia Narodowa (SNP) doprowadziła wreszcie do referendum w roku 2014, Elżbieta II – zachowująca tradycyjną neutralność wobec sporów politycznych – napomknęła, by ludzie „bardzo uważnie myśleli o przyszłości”. Wedle ekspremiera Davida Camerona (też potomka prastarego szkockiego rodu), królowa „zamruczała ze szczęścia”, kiedy zadzwonił do niej, aby poinformować, że Szkocja jednak głosowała za odrzuceniem niepodległości.

Jej namiastką (i swoistym wentylem) miała być poszerzona autonomia. Elżbieta II oficjalnie otworzyła 129-osobowy parlament szkocki w 1999 r., co dało krajowi prawo do własnych podatków i (częściowo) praw. Po śmierci królowej pierwsza minister Nicola Sturgeon wspominała ten akt, dodając, że Szkocja „kochała, szanowała i podziwiała” zmarłą władczynię, ale te uczucia nie przekreślają drogi ku pełnej niezależności. Autorytet księcia, a obecnie już króla Karola, jest tymczasem w Szkocji – delikatnie mówiąc – zdecydowanie mniejszy niż jego matki, nic więc dziwnego, że podczas jego proklamacji na edynburskiej starówce zdarzyły się gwizdy i buczenie, a policja musiała nawet aresztować szczególnie agresywną demonstrantkę z transparentem „Pieprzyć imperializm. Znieść monarchię”.

Co do tego drugiego postulatu stanowiska samych Szkotów są zresztą podzielone. Jak wynika z najnowszych sondaży, starsza i bardziej konserwatywna politycznie część wyborców, nawet jeśli jest za niepodległością, to jednocześnie wyraża przywiązanie do monarchii. W związku z tym postulat zachowania tronu po wyjściu ze struktur Zjednoczonego Królestwa (lub wypracowania w jego ramach jakiejś nowej formuły) długo był obecny w programie separatystów. Młodsi i o poglądach lewicowych – a to obecnie gros wyborców Szkockiej Partii Narodowej – coraz częściej stawiają jednak na własną republikę.

Stara gra z nowymi kartami

Sytuacja dodatkowo skomplikowała się w ostatnich tygodniach. Oto Nicola Sturgeon nagle i niespodziewanie zrezygnowała ze stanowiska szefowej SNP i jednocześnie rządu. Motywowała to wyczerpaniem się jej misji wobec twardego sprzeciwu Londynu w sprawie ponownego referendum niepodległościowego i koniecznością „nowego otwarcia”. W opinii lwiej części komentatorów to zawirowanie miało osłabić ruch na rzecz zerwania z Wielką Brytanią. I rzeczywiście wewnętrzna rywalizacja o polityczną schedę po Sturgeon okazała się brutalna, co pchnęło wyniki sondażowe w dół. W 2020 r. było to rekordowe 58 proc., a ostatnio (zależnie od badania) 36–46 proc.

W minionym tygodniu SNP zdawała się jednak wychodzić na prostą. Humza Yousaf, bliski współpracownik byłej premier, minister sprawiedliwości, a potem szef resortu zdrowia w jej ostatnim gabinecie, został w poniedziałek nowym liderem partii, uzyskawszy 52 proc. oddanych głosów. W konsekwencji został we wtorek wybrany, a w środę zaprzysiężony na szefa rządu.

To, co w innych warunkach byłoby poważnym obciążeniem, premier przynajmniej na razie przekuwa w polityczną siłę, kreując się na symbol nowoczesnej, liberalnej obyczajowo, wieloetnicznej i inkluzywnej kulturowo Szkocji

Zanim 37-letni, urodzony w Glasgow z ojca Pakistańczyka (mieszkającego w Szkocji od lat 60.) i matki pochodzenia południowoazjatyckiego (urodzonej dla odmiany w Kenii), absolwent politologii i poseł do edynburskiego parlamentu (od 2011 r.) stał się nową twarzą szkockiego nacjonalizmu, miał za młodu epizodyczne związki z zupełnie innymi ideologiami. Prasa przypomniała mu dawne zarzuty o kontakty z przedstawicielami Hamasu i Państwa Islamskiego, a nawet o przyłożenie ręki do wspierania ich brytyjskich agend ze środków publicznych. Dlatego komentatorzy zadają sobie dziś pytanie, na ile szczere jest jego nawrócenie na szkocki nacjonalizm i jednoczesny zwrot ku niezwykle postępowym postulatom politycznym. Yousaf wygrał bowiem wewnątrzpartyjną rywalizację, zdecydowanie opowiadając się m.in. za prawem osób homoseksualnych do zawierania związków małżeńskich, a także za ułatwieniami w korekcie płci (Londyn twardo blokuje już uchwaloną wstępnie przez parlament w Edynburgu szkocką ustawę w tej sprawie). Jego rywalki Ash Regan i Kate Forbes były w tych sprawach o wiele ostrożniejsze i bardziej konserwatywne.

„Postrzegam to (blokowanie – red.) jako weto, jako przejęcie władzy przez rząd Wielkiej Brytanii. Nie sądzę, aby mieli jakiekolwiek prawo tego użyć” – powiedział Yousaf w poniedziałkowym przemówieniu, krótko po tym, jak został mianowany nowym liderem partii. Zdaniem niektórych to jego ucieczka do przodu pozwalająca za jednym zamachem dolać paliwa sprawie niepodległości, wiążąc ją z postulatami liberalizacji obyczajowej, a przy tym przykryć kłopotliwe zarzuty dotyczące islamistycznych konotacji premiera. Yousaf jest praktykującym muzułmaninem, ale ku zadowoleniu zwolenników oświadczył, że jego wiara „nie jest podstawą, na której stanowić zamierza prawo”.

To, co w innych warunkach byłoby poważnym obciążeniem, premier przynajmniej na razie przekuwa więc w swoją polityczną siłę, kreując się na symbol naprawdę nowoczesnej, liberalnej obyczajowo, wieloetnicznej i inkluzywnej kulturowo Szkocji. Media przypomniały, że w 2016 r. złożył przysięgę w szkockim parlamencie w języku urdu, mając na sobie kilt – a sam siebie określił jako „wywodzącego się z dziedzictwa bhangra (tradycyjnego pendżabskiego tańca – W.S.) oraz dud”. Wedle sondaży podoba się to zwłaszcza młodym wyborcom, ale też wszystkim, dość licznym przecież „Szkotom z wyboru”. Dla starszych i bardziej konserwatywnych nowy premier też ma coś na osłodę: od pewnego czasu w publicznych wystąpieniach ostentacyjnie używa szkockiej wersji angielskiego, z jej charakterystycznymi zwrotami, akcentem oraz terkoczącym „r” („jakby całe życie spędził w Highlands, wypasając owce” – skomentował ktoś w mediach społecznościowych).

Nicola Sturgeon przy rozlicznych wadach i słabościach miała jeden niezaprzeczalny atut: talent do public relations, dzięki któremu wylansowała ideę szkockiej niepodległości nie tylko na swoim podwórku, lecz także na arenie międzynarodowej. Yousaf, budząc zainteresowanie swą malowniczą kontrowersyjnością, może być w tej grze jeszcze skuteczniejszy.

Mały kraj, wielka polityka

Na dzień dobry nowy premier oświadczył, że skoncentruje się na walce z kryzysem ekonomicznym, zwłaszcza ze wzrostem kosztów życia, na zakończeniu podziałów w partii i ponownym dążeniu do niepodległości. Punkt pierwszy i trzeci powiązał bardzo ściśle, wskazując od razu na błędy rządzących w Londynie torysów i sugerując, że niezależna Szkocja może prowadzić o wiele lepszą politykę gospodarczą.

Zapytany przez media, czy brytyjski rząd zezwoli Yousafowi na przeprowadzenie referendum niepodległościowego, rzecznik premiera Rishiego Sunaka powiedział, że jego stanowisko się nie zmieniło. Notabene, mamy tu kolejny smaczek – naprzeciwko premiera Szkocji, z pochodzenia Pakistańczyka, staje teraz premier Wielkiej Brytanii, z pochodzenia Hindus. Nie wydaje się jednak, by zadawnione animozje pomiędzy przedstawicielami hinduistycznej i muzułmańskiej populacji dawnej perły w koronie brytyjskiego imperium miały tutaj znaczenie. Obaj panowie z racji edukacji i środowiska, w którym od lat funkcjonują, są zapewne zbyt mocno przesiąknięci „brytyjskością” (czy im się to podoba, czy nie), a przede wszystkim są pragmatykami.

Na razie Yousaf wysyła sprzeczne sygnały, to odwołując się do kontynuacji zdecydowanej linii Sturgeon, czyli parcia ku nowemu referendum, to lekko się od niej dystansując stwierdzeniami, że partia musi wrócić do „argumentowania za niepodległością” i stopniowego pozyskiwania nowych zwolenników zamiast „niekończącego się procesu debatowania”. Pewnie bada w ten sposób grunt, ale też otwiera sobie różne możliwości w negocjacjach z Londynem. Złożył też formalną przysięgę na wierność królowi Karolowi III, ale w paru wywiadach dosyć mocno wyartykułował republikańskie poglądy.

Jak dotąd ogłosił skład gabinetu (sześć kobiet i trzech mężczyzn), w którym dominują ludzie związani wcześniej z Nicolą Sturgeon. Zabrakło w nim miejsca nie tylko dla jego niedawnych rywalek (co skądinąd zrozumiałe), lecz także dla osób, które nie poparły go jednoznacznie w wewnętrznej rywalizacji. To stawia pod znakiem zapytania realność zapowiedzi zasypywania podziałów. Owszem, propozycje padły, ale ewidentnie degradujące: na przykład Forbes, wcześniej minister finansów, otrzymała ofertę objęcia drugorzędnego stanowiska ministra ds. wsi i wysp (co były sekretarz zdrowia i jej sojusznik Alex Neil określił wręcz jako „zniewagę”). To woda na młyn Rishiego Sunaka – im silniejszy będzie opór wobec nowego przywództwa w SNP, tym łatwiej niepopularni w Szkocji torysi będą mogli blokować inicjatywy szkockich nacjonalistów.

Kolejny atut, po który zapewne – mniej lub bardziej dyskretnie – sięgnie Londyn, to poszukiwanie śladów obcej, wrogiej inspiracji w działaniach szkockich separatystów. I nie chodzi już o dawne powiązania ze strukturami islamistycznych radykałów, bo znając sprawność i czujność brytyjskiego kontrwywiadu, gdyby coś rzeczywiście złego można było odnaleźć, już dawno zahamowałoby to karierę polityczną Humzy Yousafa. Przez analogię do sytuacji w innych krajach (np. Hiszpanii i separatystycznego ruchu katalońskiego) można natomiast doszukiwać się w Szkocji długiego ramienia Moskwy i niektórzy analitycy i komentatorzy od pewnego czasu to robią. Na razie bez specjalnych sukcesów, ale to nie znaczy, że w miarę narastania sporów na linii Edynburg–Londyn nie czekają nas w tym względzie niespodzianki. A pakistańskie korzenie nowego premiera mogą dać asumpt do jeszcze innej kombinacji. Wszak ojczyzna przodków Yousafa to najlepszy regionalny sojusznik Chińskiej Republiki Ludowej, także w zakresie operacji wojskowych i wywiadowczych. Dodać dwa do dwóch nie będzie wcale trudno, a jeśli wynik nie będzie zgodny z oczekiwaniami, to media zawsze mogą pochylać się nad tą arytmetyką odpowiednio długo, by ludzie uwierzyli, że coś jest na rzeczy. I trudno się dziwić, bo gra idzie o stawkę daleko wykraczającą poza – oczywiście istotne! – kwestie praw osób homoseksualnych i trans w Szkocji, rozwiązania gospodarcze, a nawet niepodległość. Na szali jest polityczna stabilność samej Wielkiej Brytanii – ważnego członka NATO i gracza na Indo-Pacyfiku. I warunki funkcjonowania jej sił zbrojnych, które na terenie Szkocji mają liczne elementy infrastruktury (w tym tradycyjnie kluczową bazę morską w Scapa Flow). W razie proklamowania niepodległości możliwe, że warunki ich funkcjonowania będzie trzeba negocjować od nowa albo – za duże pieniądze – przenosić bazy gdzie indziej. Trudno więc naiwnie zakładać, że pekińscy i moskiewscy specjaliści od strategicznej dywersji przyglądają się bezczynnie grze o szkocką niepodległość i nie próbują wtrącić do niej swoich trzech groszy. ©℗

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji