Francja od kilku tygodni protestuje przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego z 62 do 64 lat. Od Paryża po Marsylię, od Bordeux po Lille miliony ludzi sprzeciwiają się reformie, która jest jednym z filarów drugiej kadencji Emmanuela Macrona na fotelu prezydenta kraju.

Przeforsowana za pomocą nadzwyczajnego trybu uchwalenia ustawy bez poddania jej pod głosowanie w Zgromadzeniu Narodowym, reforma może pogrążyć rząd Élisabeth Borne, wobec której złożono dwa wnioski o wotum nieufności i niewykluczone, że po masowych demonstracjach pojawią się kolejne. Choć wszystko wskazuje na to, że na skutek obecnego układu sił i zbyt słabych lewicy oraz skrajnej prawicy, Borne pozostanie na stanowisku, to przeprowadzenie zapowiadanej od lat podwyżki wieku emerytalnego mocno osłabi obóz Macrona. Jednocześnie może ugruntować silną pozycję francuskiego przywódcy w Unii Europejskiej, która dąży do zharmonizowania i koordynacji systemów zabezpieczenia społecznego. Francja dziś to kraj o najniższym wieku emerytalnym w całej Unii. Krócej pracują wyłącznie kobiety w Austrii, Polsce, Bułgarii i Rumunii oraz osoby objęte szczególnymi wyjątkami z uwagi na specyfikę krajowych przepisów. Jednocześnie większość państw UE regularnie podnosi wiek przechodzenia na emeryturę – najczęściej wydłużając go o daną wartość co kilka miesięcy. Duńczycy szacują, że w 2060 r. emeryturę w ich kraju będzie można uzyskać w wieku 72 lat. Wszyscy wiedzą, że trzeba to zrobić i nikt nie chce tego robić.

Polityczne koszty podnoszenia wieku emerytalnego są duże pod każdą szerokością geograficzną. Często, jak w Polsce, kwestia ta staje się jednym z centralnych wątków kampanii wyborczej. Opozycyjni politycy zapewniają – w zależności od skali problemu – że albo wieku emerytalnego na pewno nie podniosą albo wręcz go obniżą. Czasami nawet – jak PiS po dojściu do władzy w 2015 r. – spełniają obietnice. Później dochodzi do smutnej weryfikacji rzeczywistości: osłabiająco niskie współczynniki urodzeń, zastraszająco wysoka średnia wieku społeczeństwa i świecące pustkami kasy krajowych funduszy społecznych. Recepta? Musimy podnieść wiek emerytalny. I podnosimy, i będziemy podnosić go w całej Europie, w zależności od skali zapaści demograficznej – szybko i boleśnie lub powoli i cyklicznie. Efekt prawie wszędzie jest ten sam – zbyt niskie świadczenia, zbyt późno otrzymywane, a w tle wiszące masowe protesty społeczne i demonstracje ludzi, którym wiek przejścia na emeryturę w trakcie całego życia zawodowego zmieniano nawet kilkukrotnie.

Większość ze wspomnianych reform, niezależnie właściwie od szerokości geograficznej w obrębie UE, jest przeprowadzana – jak argumentują najczęściej rządy – nie po to, aby system emerytalny był jeszcze bardziej wydolny, świadczenia wyższe i przyczyniające się do godnej jesieni życia, lecz po to, aby nie doprowadzić do ostatecznego krachu i upadku całego systemu. Stawką są właściwie jakiekolwiek świadczenia – nawet takie, które nie pozwalają bez wsparcia bliskich lub odrębnych programów socjalnych – przeżyć. Według unijnej średniej emerytura stanowi dla Europejczyka ok. 46 proc. jego ostatniej pensji, we Francji nieco więcej, bo prawie 55 proc. Niezależnie od wahań o kilka procent wciąż oznacza to dwukrotny spadek rozporządzalnego przychodu po przejściu na emeryturę, czyli dwukrotnie niższy standard życia. Być może protestujący dziś Francuzi ponad swój komfort cenią czas wolny i odpoczynek, ale z pewnością częściej demonstrują w odpowiedzi na pytanie „kiedy”, a nie „jaka” będzie ich emerytura.

A będzie prawdopodobnie taka jak w całej Europie – coraz niższa i coraz później osiągana. Cała UE nie znalazła dziś żadnego lekarstwa na swoje starzejące się społeczeństwa i ujemny przyrost naturalny. Jedynie Cypr i Luksemburg spośród państw UE plasują się w okolicach pierwszej setki krajów z najwyższym przyrostem naturalnym (i to zdecydowanie w jej drugiej połowie). Tymczasowym, jak się wydaje, pomysłem na załatanie dziur rynku pracy była imigracja – sęk w tym, że kraje UE chciałyby przyjmować tylko takich migrantów, którzy „odświeżyliby” ich systemy emerytalny, i na własnych zasadach – niekoniecznie zbieżnych z interesami przybyszów. Fiasko tego pomysłu obserwujemy w ostatnich kilku latach, a najbliższe wyzwania z obszaru polityki migracyjnej – jak przyznaje sama Bruksela – będą oznaczały raczej ochronę granic zewnętrznych i usprawnienie procedur niż liberalizację przepisów i otwarcie rynku pracy na obywateli państw trzecich.

Na koniec chciałbym wrócić do wspomnianej już jakości życia. Dwukrotnemu spadkowi comiesięcznego przychodu zasilającego domowy budżet ewidentnie nie towarzyszy dwukrotny spadek wydatków w jesieni życia. Moje pokolenie – dzisiejszych 30-latków – wydaje się pogodzone z tym, że ich emerytury będą symboliczne jak dyplom za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie rzutów ringo w podstawówce. A jedyną, prawdziwą „złotą jesień” muszą zapewnić sobie sami – mądrymi inwestycjami albo licząc na łut szczęścia.

Oczywiście możemy – jak Francuzi – walczyć do końca na ulicach miast, miasteczek i wsi, ale na końcu tej walki prędzej spotkamy surową, mroźną zimę niż „złotą polską jesień”. ©℗