Szczyt NATO w 2008 r. organizowali Rumuni. Wówczas nowe państwo Sojuszu poszło pod prąd trendom w przypadku tego typu spotkań. Zazwyczaj odbywały się one na przedmieściach w centrach konferencyjnych (Ryga) czy na stadionach (Warszawa). Rumuni bizantyjsko postawili na przepych. Rozmowy odbywały się w zbudowanym w czasach Nicolae Ceaușescu Domu Ludowym, który po upadku dyktatora stał się siedzibą dwuizbowego parlamentu. W kwietniu 2008 r. na jego korytarzach można było spotkać Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego. Kręcił się po nim Micheil Saakaszwili. W końcu pojawił się i sam Władimir Putin. Relacjonując tamto wydarzenie, z niedowierzaniem przysłuchiwałem się jego wykładowi, w którym wprost mówił o tym, że Ukraina jest – jak to określił – niedopaństwem (niesostojawszajasia strana).

Polska delegacja, której przewodniczył ówczesny prezydent Lech Kaczyński, a w której ze strony rządowej był Radosław Sikorski, razem z Amerykanami naciskała na szybką ścieżkę do NATO dla Kijowa i Tbilisi. Chodziło o przyznanie im MAP, Planu Działań na rzecz Członkostwa – poważnej gwarancji, że obydwa państwa w przewidywalnej przyszłości znajdą się w Sojuszu. Polska zdawała sobie sprawę, że wówczas – szczególnie nad Dnieprem – temat członkostwa był niejednoznaczny. Potwierdzały to sondaże. Niemniej jednak gra była warta świeczki. Te lata współpracy w ramach MAP pozwoliłyby stale i systemowo organizować wspólne ćwiczenia wojskowe i tym samym tylnymi drzwiami wprowadzać Ukrainę do Paktu. Niemcy były jednak przeciw.

Przy okazji szczytu w Bukareszcie zachowała się opinia Radosława Sikorskiego na temat stanowiska Berlina. I to zachowała się w bardzo dobrym źródle: depeszy amerykańskiego Departamentu Stanu ujawnionej w ramach WikiLeaks. Było to omówienie przez Amerykanów spotkania polskiego szefa MSZ z zastępcą sekretarza stanu USA, w którym czytamy: „Minister (Sikorski – red.) cierpko zauważył, że gdy Polska wchodziła do UE w 2004 r., wielu oskarżało, że jest koniem trojańskim USA w Europie. Ale w NATO jest inny koń trojański. W Bukareszcie Niemcy okazywały niezależność od USA w sprawie członkostwa Ukrainy i Gruzji w NATO”. W tej samej depeszy czytamy, że Sikorski postawił tezę, że Niemcy „zdają się mieć układ z Rosją” i „w zamian (za blokowanie Ukrainy i Gruzji – red.) niemieckie koncerny robią interesy w Rosji na setki miliardów euro”. Wszystko to mówił Sikorski – jeden z najbardziej sprzyjających Niemcom szef MSZ w historii III RP.

W kwietniu 2008 r. Niemcy rządzone przez chadecję i Angelę Merkel zablokowały MAP dla Ukrainy i Gruzji. Zdając sobie sprawę z tego, że w USA rządzi kończący drugą kadencję i osłabiony tzw. wojną z terroryzmem George W. Bush, rząd w Berlinie był bezwzględny. Obiecał mglistą wizję współpracy i przełożenie decyzji o MAP na grudzień 2008 r. W sierpniu tego samego roku Putin najechał Gruzję, no i siłą rzeczy kwestia MAP poszła na lata w odstawkę. Biorąc pod uwagę ten zaskakujący zbieg wydarzeń, nie sposób nie zgodzić się z tezą Sikorskiego o „układzie z Rosją”. Merkel dała w Bukareszcie Putinowi czas. Pozwoliła mu odczytać intencje Zachodu i przygotować się do wojny. Dziś Olaf Scholz, który reprezentuje lewicę, robi dokładnie to samo. Kropka w kropkę idzie śladem Merkel. W 2008 r. mogła mówić tak: „Jesteśmy za Ukrainą i Gruzją w NATO, ale jakoś później. Wróćmy do tego”. Minister obrony w rządzie Scholza w Ramstein mógłby z kolei zapewniać mniej więcej tak: „Leopardy? Czemu nie. Rozmawiajmy o tym. Najlepiej do czasu, aż Ukraina przegra”.

Bukareszt był hańbą Niemiec. Merkel, zasłaniając się strachem przed gniewem Rosji, otworzyła drogę do wprowadzenia w życie putinowskiej doktryny „ograniczonego użycia siły” w byłym ZSRR i uderzenia w Gruzję. Trzeba w końcu powiedzieć sobie to wprost: jedną z głównych przyczyn tamtej wojny było stanowisko Niemiec w sprawie MAP dla Tbilisi i Kijowa. Dziś Scholz przez blokowanie dostawy leopardów dla Ukrainy – czy szerzej: markując współpracę wojskową z Kijowem – ma szansę przyczynić się co najmniej do zamrożenia konfliktu w obecnych granicach, czyli z pasożytniczymi republikami separatystycznymi od Zaporoża przez Przyazowie do Donbasu.

Jeśli tak się stanie, Niemcy nie będą stratne. Berlin już dawno postawił krzyżyk na państwach takich jak Ukraina czy Gruzja. W najlepszym razie z pewną sympatią spogląda na prezydenturę Mai Sandu w Mołdawii. Ale też bez przesady. Na siłę do UE i NATO Niemcy nie będą wciągały Mołdawii. Bo i po co? Po co przesuwać centrum siły na wschód? Stabilna i dobrze prosperująca Mołdawia to wzrost znaczenia Rumunii. Bezpieczna i dynamiczna Ukraina to wzrost znaczenia Polski i Litwy, które od początku współpracują z nią wojskowo. Poza układem z Rosją, o którym mówił Sikorski, jest też prosta kalkulacja, że sukces Ukrainy w wojnie doprowadzi do ponownego podziału władzy w Europie. Takiego, w którym Niemcy będą stratne. Najlepiej byłoby, gdyby Ukraina była państwem półupadłym z zamrożonym konfliktem. Tak, aby nikt na poważnie nie zadawał przypadkiem pytań o jej integrację z UE i NATO. A Mołdawia? Niech sobie tkwi w poczuciu roli wiecznego klienta. Niemcy są bogate. Są centrum Europy. A kłopotliwe peryferia zawsze będą orientowały się na centrum, a nie na obrzeża centrum, np. Polskę. Co innego ich emancypacja i zwycięstwo w wojnie z Rosją, do niedawna głównym partnerem Berlina.

Aby zrozumieć kompromitującą politykę Olafa Scholza, warto zdać sobie sprawę, że jest ona w interesie Niemiec i nie wynika z głupoty. Pozostająca w szarej strefie bezpieczeństwa i poza sojuszami Gruzja, która nie chce dozbrajać Ukrainy (bo dziś Tbilisi współpracy z Kijowem odmawia), jest dla Niemiec korzystna. Ukraina z separatystycznym nowotworem też. Wojna do zwycięstwa jak najbardziej nie. Bo wtedy sprawy stają się klarowne i tworzą nowy układ sił. Do tego trzeba by odpowiedzieć na trudne pytania zwycięzcy: dlaczego w chwili próby Niemcy zawiodły? Przegrana Ukrainy lub brak rozstrzygnięcia wszystkie te problemy rozwiązuje. ©℗