Protesty w Chinach mogą być w przyszłości symbolem początku zmiany, ale moim zdaniem demonstranci zostaną szybko uciszeni – mówi DGP Michał Bogusz, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.

W chińskich miastach trwają protesty wymierzone głównie w koronawirusowe restrykcje. O jakiej skali mówimy?
Małej, nie czarujmy się. Przy całej mojej sympatii dla ruchu demokratycznego i ambicji wolnościowych narodu chińskiego. W Szanghaju w sobotę demonstrowało tysiąc osób, następnego dnia w maratonie udział wzięło 18 tys. To 26-milionowe miasto pokazuje nam, że grupa protestujących jest mała. W niedzielę wieczór protesty widzieliśmy w 13 dużych ośrodkach miejskich i 54 kampusach uniwersyteckich, ale te liczby nie są potwierdzone. W niedzielę manifestacje pojawiły się w nowych miastach. Dziennikarze z Pekinu relacjonowali o tysiącu osób w niedzielę. Protesty mają natomiast duży oddźwięk w mediach społecznościowych, także chińskich, cenzura nie radzi sobie z usuwaniem informacji o nich, one pojawiły się w świadomości Chińczyków. Ale jeśli policzyć wszystkich, którzy brali udział w protestach, to na ulice wyszło maksymalnie 40 tys. osób. W kraju, gdzie realnie mieszka ok. 1 mld 300 mln osób.
A nie jest wyjątkowe to, że w ogóle ktokolwiek w Chinach odważył się na protesty?
Demonstracje, w których płoną komisariaty, radiowozy czy giną policjanci są w Chinach na porządku dziennym. Tylko mają one podtekst lokalny i podłoże gospodarcze. Do 2013 r. władze publikowały dane o liczbie incydentów masowych. Co roku było ich ok. 120 tys. To co tutaj jest nowe, to wspólny ogólnokrajowy mianownik - sprzeciw wobec polityki zero COVID-19 oraz pojawiające się hasła antysystemowe.
ikona lupy />
Michał Bogusz, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich / nieznane
Jak dużo jest tych haseł? Czy jako Zachód nie patrzymy na to nieco życzeniowo?
Zależy kto na Zachodzie. Ale tak, wielu obserwatorów patrzy życzeniowo. Dam przykład. W mandaryńskim „znieść restrykcje” i „wyzwolić” są bardzo podobne. Mam wrażenie, że czasami zagraniczni dziennikarze chcą usłyszeć to drugie, a nie pierwsze. Byłbym też ostrożny w ocenie ostrości tych haseł. Faktycznie niektórzy wznosili hasła wzywające do ustąpienia prezydenta Xi Jinpinga czy oddania władzy przez Komunistyczną Partię Chin. Większość z demonstrujących odnosiła się jednak do zniesienia restrykcji covidowych i liberalizacji mediów oraz zaprowadzenia wolności słowa.
Co grozi tym, którzy wznoszą antyrządowe hasła?
Formalnie można zostać oskarżonym o próbę obalenia systemu. To dziesięć lat obozu pracy, jeśli to jest pierwsze takie przewinienie danej osoby. Oprócz tego można „zostać znikniętym”, a o to w Chinach nietrudno. Konsekwencje życiowe są duże, tacy ludzie wiele ryzykują.
Ale do tej pory reakcja służb bezpieczeństwa była relatywnie łagodna. Dlaczego?
Reakcja aparatu przymusu jest dość dziwna. Przy dużej liczbie gwałtownych protestów w Chinach służba bezpieczeństwa jest zazwyczaj sprawna w ich tłumieniu czy zapobieganiu im, w wyłapywaniu ludzi idących na protest. A tutaj widzimy jakąś powściągliwość. Z jednej strony to może być tłumaczone tym, że do protestów doszło w największych ośrodkach miejskich, co nie jest częste. Możliwe, że tam służby nie były tak czujne jak w dużych ośrodkach przemysłowych w interiorze, gdzie na tle ekonomicznym częściej dochodzi do demonstracji. Z drugiej czynnikiem mogą być napięcia między Pekinem a lokalnymi ośrodkami władzy. W listopadzie wprowadzono „20 punktów” korygujących walkę z COVID-19, w rzeczywistości sprowadzają się one do tego, że w kwestii koronawirusa władza centralna zrzuciła odpowiedzialność na lokalną. To paragraf 22, stolica ma sprzeczne oczekiwania. Pekin uważa, że lokalne władze powinny ograniczać restrykcje, by uspokoić nastroje społeczne i doprowadzić do odbicia gospodarczego. A sytuacja jest niełatwa, zwłaszcza w sektorze usług. Ale jednocześnie władze centralne są odpowiedzialne za utrzymaniem polityki zero COVID-19.
Czy oburzenie wyrażane na ulicach i w mediach społecznościowych mogą doprowadzić do zmiany koronawirusowej polityki Chin?
Do późnej wiosny nie będzie żadnej zmiany. Proszę pamiętać, że Chiny są bardzo narażone na koronawirusa. Sukces polityki „zero COVID-19” spowodował, że w Chinach nie było wielkich fal zachorowań, w efekcie populacja nie nabyła odporności w sposób naturalny. W drodze szczepień też nie, bo z pobudek nacjonalistycznych te prowadzone są tylko preparatami krajowymi, które są mało skuteczne, a w przypadku Omikrona nie dają żadnych efektów. Jeśli chodzi o koronawirus, to porównuję Chiny do Ameryki przed Kolumbem. Populacja jest mocno zagrożona kolejnymi falami. Gdyby zluzowano restrykcje, to wyglądałoby to jak pożar na suchej prerii.
Gdzie te restrykcje są najmocniejsze? Jak wygląda sytuacja w Sinciangu?
Restrykcje zmieniają się wraz z liczbą zachorowań. Jak pojawiają się ogniska, to odpowiedzią są restrykcje. Jak liczba zachorowań spada, to ograniczenia są łagodzone. Sytuacja jest płynna. Były okresy, w których 20 proc. populacji znajdowało się w lockdownie. Sinciang ma własną dynamikę i kontekst polityczny, bo jest tam kwestia ujgurskiej mniejszości. Tym razem, zwłaszcza w Tybecie, protestują Chińczycy Han. W Sinciangu i Ujgurzy i Han. Według niepotwierdzonych informacji wobec tych pierwszych użyto ostrej amunicji. Bezpośrednim zapłonem protestów był pożar w Urumczi, w którym według oficjalnych danych zginęło dziesięć osób, a według bardziej prawdopodobnych nieoficjalnych doniesień - 44.
Rozmawiał Mateusz Obremski