Po dwóch tygodniach protestów pracowników sektora paliwowego we Francji dołączyli do nich m.in. zatrudnieni w budżetówce. Wczorajszy strajk generalny zakłócił funkcjonowanie transportu w kraju, rośnie obawa władz o nowy ruch porównywalny do „żółtych kamizelek”

Strajki nad Sekwaną zapoczątkowali przed dwoma tygodniami pracownicy sektora paliwowego, domagający się podwyżek w obliczu rosnących cen. Wczoraj na wezwanie z niedzielnych protestów odpowiedzieli m.in. pracownicy kolei oraz nauczyciele. Choć premier Élisabeth Borne zapewniła, że kierowcy otrzymają dotację na zakup benzyny w wysokości 0,3 euro za litr, która ma obowiązywać do połowy listopada, to nie uspokoiło to Francuzów.
Ruch na połączeniach regionalnych spadł o ponad 50 proc., jak informował francuski przewoźnik SNCF. Nie odnotowano jednak większych zakłóceń na liniach krajowych, a spośród międzynarodowych odwołano jedynie część połączeń Paryż–Londyn. Do strajku nie przyłączyli się jednak masowo pracownicy oświaty. Zrobili to jednak pracownicy giganta jądrowego EDF, co – według deklaracji jednego ze związków zawodowych – miało wpłynąć także na opóźnienie prac konserwacyjnych w elektrowni Penly.
Francuzi protestują w trakcie trwającej w parlamencie debaty na temat przyszłorocznego budżetu, który zdecydowanie odrzuca opozycja. W związku z tym że rząd dysponuje jedynie względną większością – jego szefowa wprost zasugerowała skorzystanie z konstytucyjnego uprawnienia do ominięcia głosowania nad nim.

Podwyżki przynajmniej inflacyjne

Wtorkowe strajki, które rozpoczęły się w południe w Paryżu, zostały zorganizowane przez cztery francuskie związki zawodowe (CGT, FO, FSU, Solidaires). Domagają się one przede wszystkim podwyżek płac, argumentując to wysoko rosnącą inflacją. To stoi jednak w sprzeczności z oficjalnymi danymi – inflacja we Francji we wrześniu wyniosła zaledwie 5,55 proc., podczas gdy w niemal całej Europie jest ona już dwucyfrowa, a w niektórych państwach dochodzi do 20 proc. Tymczasem Francja odnotowała we wrześniu spadek: wyniosła ona bowiem 5,91 proc., a w lipcu 6,08 proc. Mimo to strajkujący uważają, że rosnące koszty energii przekładają się także na ich budżety, i domagają się podwyżek. – Nie chcemy, aby konflikt się przeciągał, ale publiczni i prywatni pracodawcy muszą zrozumieć, że płace muszą rosnąć co najmniej tak szybko jak inflacja – stwierdził Frédéric Souillot, sekretarz generalny jednego ze związków (FO) . Do podwyższania płac zachęca sama premier Borne, która zaapelowała jeszcze w weekend, żeby „wszystkie firmy, które są w stanie”, podnosiły wynagrodzenie, ale jej apel nie spotkał się z większym odzewem.

Lewica zagrzewa do protestów

Choć do strajków zagrzewały cztery związki zawodowe, to ich największym politycznym zwycięzcą może okazać się lewica, której lider – Jean-Luc Mélenchon, osiągając niecałe 22 proc. w tegorocznych wyborach prezydenckich, był o włos od zmierzenia się w II turze z Emmanuelem Macronem. Lewicowa koalicja NUPES osiągnęła drugi wynik w wyborach parlamentarnych, plasując się jedynie o 7 pkt proc. za koalicją rządzącą i dystansując o prawie 15 pkt proc. Zjednoczenie Narodowe. Mélenchon unika podczas protestów jednoznacznej afiliacji politycznej, ale nie przeszkadza mu to często zabierać głosu. – Budujemy dziś nowy Front Ludowy (koalicja komunistycznych i socjaldemokratycznych partii, która przejęła we Francji władzę w 1936 r. – red.), który obejmie władzę, gdy nadejdzie czas – zapowiada lider lewicowej koalicji. Według francuskich mediów z mariażu jego zwolenników i przedstawicieli związków zawodowych może narodzić się nowy ruch o zasięgu „żółtych kamizelek”, a telewizja France24 określiła wczorajsze strajki jako „czarny wtorek”.
Wiele będzie jednak zależało od kolejnych ruchów francuskiego rządu, który będzie musiał nie tylko porozumieć się ze strajkującymi związkami zawodowymi, lecz także odpowiedzieć na zarzuty polityczne, jeśli zdecyduje się skorzystać ze swojego nadzwyczajnego uprawnienia i przyjąć bud żet z pominięciem głosowania w parlamencie.