Komunikat Komisji Europejskiej dotyczący kontrowersyjnej regulacji nadającej tej instytucji nakazowo-rozdzielcze uprawnienia w polityce gospodarczej brzmi ambitnie. „Zwiększenie odporności jednolitego rynku na kryzys: wyposażenie Europy w solidny zestaw narzędzi służących zapewnieniu swobodnego przepływu i dostępności istotnych towarów i usług”. Są i Europa, i swoboda. Jest też troska o „dostępność”. Dalej czytamy, że to wszystko z „korzyścią dla obywateli i przedsiębiorstw w całej UE”. Niezależnie od tego, że sam biznes patrzy na te pomysły sceptycznie.

Dobro proponowane przez Komisję może stać się źródłem prawa. Ale aby poznać szczegóły regulacji, trzeba mocno wczytać się w metajęzyk proponowanych zmian. W komunikacie Komisji najbardziej kontrowersyjne kwestie pominięto. Nie znajdziemy tam np. informacji o tym, że Komisja może – jeśli regulacja wejdzie w życie – „rekomendować” firmom produkcję pewnych towarów. Reuters określił to mianem chińskiego kapitalizmu. W komunikacie KE nie ma też informacji o mandatach. To w sumie zrozumiałe. Kto w walce o dobro ludzkości chwali się takimi drobnostkami jak 200 tys. euro kary za podawanie nieprawidłowych lub wprowadzających w błąd informacji, cokolwiek miałoby to znaczyć. Małostkowością byłoby też podanie w komunikacie informacji, że ci, którzy nie zastosują się do „rekomendacji”, mogą zostać obciążeni dziennymi okresowymi karami w wysokości 1,5 proc. średniego dziennego obrotu.
To, co proponuje KE, to realna władza nad biznesem w poszczególnych krajach UE. I pełzająca rewolucja w podejściu do definiowania uprawnień Komisji w polityce gospodarczej.
Takie rozwiązanie byłoby akceptowalne, gdyby kryzysowo zaaplikował je konkretny rząd i konkretny parlament na terenie konkretnego państwa. Legitymizowane demokratycznymi wyborami władze mają prawo do promowania kontrowersyjnych rozwiązań. Wątpliwe natomiast, czy powinna je wprowadzać działająca w warunkach deficytu demokratycznego Komisja.