Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że Rosja sama zaprzepaściła znaczącą część odniesionych wcześniej sukcesów, od skutecznych działań informacyjnych przechodząc do nieskutecznych militarnych bez wyraźnej i uzasadnionej potrzeby

Zdaniem niektórych wojna Rosji przeciwko Ukrainie zaczęła się 24 lutego. „Bzdura” – mówią inni, wskazując, że trwa ona nieprzerwanie od aneksji Krymu i powstania separatystycznych republik na wschodzie Ukrainy w 2014 r., a zmienia się tylko jej intensywność. To oczywiście prawda. Niestety wciąż mało kto dostrzega, że obie rosyjskie inwazje – tak spektakularne i krwawe – są tylko częścią szerszej wojny, którą Moskwa od lat prowadzi przeciwko całemu Zachodowi.
Mowa o wojnie, na którą (w pewnym uproszczeniu) składają się operacje polegające głównie na infiltracji ośrodków dysponujących newralgiczną wiedzą, operacje związane z wprowadzaniem korzystnych z punktu widzenia Kremla treści do zachodniej infosfery, a także te, które określa się czasem jako „propagandę czynem”, czyli niejawne wywoływanie realnych faktów i zdarzeń służących strategicznym zamiarom agresora.
Pozyskiwanie różnego rodzaju informacji niejawnych było podstawowym zadaniem służb wywiadowczych od zarania cywilizacji. Ślady takiej aktywności znajdziemy już w Starym Testamencie, a także w starożytnych pismach indyjskich czy chińskich. Rozkwit – ilościowy i jakościowy – tak pojmowanego szpiegostwa nastąpił w XIX i XX w., a wyspecjalizowane agencje czołowych antagonistów w okresie zimnej wojny zatrudniały setki tysięcy ludzi – na jawnych i niejawnych etatach – po obu stronach żelaznej kurtyny. Profesjonaliści zaczęli sobie jednak stopniowo zdawać sprawę, że wyniesienie czegoś z terenu wroga to tak naprawdę drobny sukces. O wiele więcej radości daje wniesienie tam czegoś – wywołanie pożądanych przez ich mocodawców zjawisk. Wraz z poszerzaniem się sfery jawności, obyczajem publikowania przez rządy (zwłaszcza demokratyczne, ale nie tylko) wielu informacji objętych wcześniej klauzulami tajności i supertajności, a także rozwojem internetu i pojawieniem się gigantycznych, ogólnodostępnych (także komercyjnych) baz danych znaczenie klasycznego szpiegostwa relatywnie malało. Lwią część jego zadań przejął biały wywiad, czyli fachowa analiza jawnych źródeł. Rosło natomiast znaczenie działań dywersyjnych i propagandowych – realizowanych nie tylko przez służby specjalne, ale zazwyczaj przy ich istotnym udziale.

Na początku były służby

Tego rodzaju operacja leży u podstaw ZSRR i współczesnej Rosji. W gruncie rzeczy rewolucja październikowa była bowiem zorganizowanym przy walnym udziale wywiadu wojskowego cesarskich Niemiec puczem. Miał on osłabić jednego z wojennych przeciwników kajzera i pozwolić na przerzucenie dodatkowych dywizji na kluczowy front zachodni.
Ludzie pułkownika Waltera Nicolai, przerzucając w zaplombowanym wagonie ze Szwajcarii do Rosji (nieco okrężną drogą) niejakiego Władimira Uljanowa, pseudonim konspiracyjny Lenin, a także wspierając marginalny wcześniej ruch bolszewicki pieniędzmi, instruktorami i sprzętem, uzyskali efekt, który zapewne przerósł ich najśmielsze oczekiwania. W każdym razie lepszy, przynajmniej krótkoterminowo, niż wieloletni, krwawy i niezwykle kosztowny finansowo wysiłek frontowy setek tysięcy żołnierzy zorganizowanych w dywizje, korpusy i armie. Można zgadywać, że świadomość tego faktu – przez lata starannie ukrywanego przed światem, ale przecież istniejąca w kierowniczych gremiach Związku Radzieckiego – miała znaczący wpływ na późniejsze myślenie strategiczne Moskwy.
Ewentualne pogłębienie współpracy wywiadowczej Federacji Rosyjskiej i ChRL byłoby dla Zachodu bardzo złą wiadomością. Także dlatego, że minimalizowałoby nadzieje na bunt wewnątrz rosyjskich służb
Nie było więc dziełem przypadku, że „państwo robotników i chłopów” obok ciągłej rozbudowy swego potencjału czysto militarnego główny nacisk kładło na doskonalenie zdolności wywiadowczych. I uzyskało w tej dziedzinie mistrzostwo. Na jego korzyść grało zresztą kilka czynników. Do zastanego potencjału kadrowego w postaci niedobitków służb carskich (mordowano raczej tylko ich kierownictwo, niższym szczeblom fachowców często dawano szansę wykazania się na rzecz nowej władzy) dodano sporą liczbę doświadczonych i błyskotliwych konspiratorów różnych narodowości. Czerpano też z bogatego, a niedostępnego dla innych ówczesnych państw, rezerwuaru możliwości wynikających z „internacjonalistycznego” charakteru młodej republiki. W sieć zależności wpadali bowiem liczni działacze i intelektualiści lewicowi na całym świecie, którzy dali sobie wmówić, że lojalność wobec „wspólnej sprawy” jest ważniejsza niż tradycyjne lojalności państwowe i etniczne. Gdy zaś przynajmniej co bystrzejsi orientowali się, że tak naprawdę służą tylko przebranemu w nowe szaty rosyjskiemu imperializmowi, zazwyczaj było już za późno na odwrót. Dzięki temu już w latach 30. minionego stulecia Kreml zbudował sobie imponującą globalną sieć współpracowników i sojuszników, indywidualnych i zbiorowych (ta druga kategoria obejmowała m.in. całkiem liczne związki zawodowe, organizacje naukowe i społeczne, redakcje, a nawet niektóre loże masońskie i całe partie polityczne). Potem tylko stale rozbudowywał i doskonalił tę konstrukcję, stopniowo uzupełniając ją o nowe elementy – np. organizacje narodowowyzwoleńcze i separatystyczne (niekoniecznie lewicowe), a także liczne ruchy proekologiczne i pacyfistyczne, których zadaniem było przeciwdziałanie próbom uniezależniania się poszczególnych krajów pod względem energetycznym oraz paraliżowanie wysiłków na rzecz obronności. Infiltrowano też struktury przestępczości zorganizowanej, słusznie uznając je za użyteczne dla destabilizowania sytuacji społeczno-politycznej, korumpowania i szantażowania polityków i urzędników oraz, w razie potrzeby, do wykonywania „mokrej roboty” na zasadach swoistego outsourcingu.
To tajne imperium nigdy nie przestało istnieć. Owszem, zachwiało się nieco i schudło po upadku ZSRR, bo pogrążonej w kryzysie ekonomicznym Federacji Rosyjskiej nie było stać na jego utrzymanie w pełnym wymiarze. Kluczowa „grzybnia” przetrwała jednak okres jelcynowskiej smuty. Wielu kadrowych oficerów i tajnych współpracowników przejściowo musiało sobie poszukać innej roboty i nowych zleceniodawców, ale rychło nadszedł czas, gdy mieli do czego i po co wracać. Nierzadko z nowymi, zdobytymi w międzyczasie, kontaktami i umiejętnościami.
Rosja ery Putina, o której nieprzypadkowo mawia się, że „to nie jest państwo, które ma służby, lecz służby, które mają państwo”, radośnie wykorzystała i zmultiplikowała ten potencjał.

Nauka na błędach

Nowa wojna informacyjna, podjęta przez Rosję w XXI w., jest logiczną konsekwencją sposobu, w jaki Władimir Putin i stojący za nim zespół ludzi zaprojektował swoje dojście do władzy. Już kilka lat temu J. Michael Waller, jeden z bardziej przenikliwych zachodnich analityków środowiska wywiadowczego, wskazał na to w serii artykułów publikowanych w fachowych czasopismach. Przypomniał, że obecny prezydent już jako potencjalny następca schorowanego i coraz bardziej otumanionego alkoholem Borysa Jelcyna, a jednocześnie prominentny urzędnik struktur bezpieczeństwa, zorganizował zamachy bombowe na bloki mieszkalne w południowej Rosji i obwinił o nie Czeczenów, zyskując w ten sposób użyteczny pretekst do dalszych działań. Zachód zaś, mimo że przecież o tym wiedział, starannie zlekceważył fakty, w ten sposób udzielając cichego przyzwolenia i wyraźnej zachęty do dalszych kroków.
KGB-owska ekipa skorzystała z tego, raz po raz testując granice cierpliwości drugiej strony i posuwając się coraz dalej. Lista jest długa, obejmuje „zwykłe” sponsorowanie tysięcy mediów i organizacji trzeciego sektora na całym świecie i sterowanie nimi, wywiadowcze „prowadzenie” licznych „niezależnych ekspertów”, często z imponującą pozycją akademicką, rozbudowę siatek biznesowych i przestępczych, korumpowanie osób publicznych (ekskanclerz Niemiec Gerhard Schroeder to tylko jeden z licznych, choć wyjątkowo spektakularnych przykładów). Do tego doszły z czasem zupełnie bezczelne działania w rodzaju na poły jawnego wpływania na przebieg procesów wyborczych w wielu krajach (nawet w USA), wysadzania składów z amunicją w Czechach czy mordowania rosyjskich dysydentów w Wielkiej Brytanii. A Zachód nic. Cierpiał w milczeniu i dalej przyzwalał poprzez zaniechanie. Nieliczni, którzy bili na alarm, byli zaś stygmatyzowani jako „wichrzyciele”, „zoologiczni rusofobowie” albo wyznawcy teorii spiskowych. Zazwyczaj przy dyskretnym wsparciu strumieniem pieniędzy dla uspokajających głosów autorytetów płynącym z kontrolowanych przez Kreml fundacji i think tanków na całym świecie. I z niewątpliwym udziałem prywatnych i państwowych beneficjentów rosnącego uzależnienia połowy świata od rosyjskich surowców.
Wykorzystanie infosfery jako pola walki, a informacji jako broni stało się więc rosyjską spécialité de la maison i w polityce wewnętrznej, i (zwłaszcza!) międzynarodowej.
„Udaje się to, ponieważ ani rosyjska opinia publiczna, ani Zachód nie domagały się publicznego rozliczenia rosyjskich komunistów z przeszłości i z roli byłego KGB jako miecza i tarczy państwa sowieckiego” – pisał Waller, dodając, że to „bezczynność trzech kolejnych amerykańskich prezydentów wzmocniła Putina i nieświadomie dała skądinąd słabej Rosji ogromną zdolność do prowadzenia wojny, czasami bez oddania strzału”.
Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że Rosja sama zaprzepaściła znaczącą część odniesionych wcześniej sukcesów – od skutecznych działań informacyjnych przechodząc do nieskutecznych militarnych bez wyraźnej i uzasadnionej potrzeby. Być może czujność jej kierownictwa uśpił eksperyment gruziński z 2008 r., gdy umiejętne sprowokowanie władz w Tbilisi do akcji zbrojnej przeciw osetyńskim separatystom, a następnie punktowe wykorzystanie bezpośredniej siły wojskowej całkiem się Moskwie opłaciło. Z Ukrainą w 2014 r. poszło już nieco gorzej, bo jakieś sankcje jednak w Rosję wymierzono. Nie na tyle jednak dotkliwe, by odwieść coraz bardziej sklerotyczny i kleptokratyczny reżim od samobójczego ciągu dalszego.
Efekt znamy. To nie tylko kompromitacja armii w przedłużającej się walce z dużo słabszym przeciwnikiem, nie tylko sankcje – długofalowo rujnujące dla rosyjskich zdolności ekonomicznych i technologicznych oraz dla poziomu życia społeczeństwa. To również demolka znacznej części potencjału wywiadowczo-dezinformacyjnego za granicą. Tym bardziej że eskalacji militarnej towarzyszy zauważalny wzrost agresywności działań infocentrycznych. W skrócie: miejsce dawnej względnej subtelności zajęło walenie cepem na oślep. Zupełnie niepotrzebnie agresywne i ostentacyjne działania Kremla w infosferze dają USA i ich sojusznikom impuls, którego być może wcześniej brakowało. A przecież każdy oparty na tajnej policji, systemowej korupcji i nagiej przemocy reżim ma liczne słabości, które – jeśli zostaną odpowiednio wykorzystane – mogą go błyskawicznie zdestabilizować.
Pozostaje pytanie, czy zdrowe oburzenie wśród decydentów Zachodu jest już wystarczająco duże, by „chciało im się chcieć” i by dali zielone światło swoim własnym fachowcom od walki informacyjnej. Na razie trudno o jednoznaczną odpowiedź – sygnały płynące z poszczególnych stolic Zachodu są sprzeczne.
Rosja tymczasem uparcie gra swoje. Na kilku fortepianach. Na przykład strasząc zachodnią opinię publiczną, a to atakiem jądrowym, a to odbieraniem Amerykanom Alaski, a to dalszym wzrostem cen ropy lub całkowitym przekierowaniem jej strumienia do Chin. I nieważne, że wszystkie te groźby są albo mało realne, albo wręcz niemożliwe do spełnienia – w walce informacyjnej nieistotna jest prawda, ważna jest percepcja przekazu i jej polityczne skutki.
Drugi fortepian wygrywa melodie nawołujące do separatyzmu, co ma zdestabilizować kluczowe kraje Zachodu (Hiszpanię, Wielką Brytanię), albo do obalania rządów (ostatnio w Bułgarii, na której Rosja srodze się zawiodła).
Fortepian nr 3 sufluje przewrotną narrację, wedle której to Zachód, a szczególnie NATO, odpowiada za rozpętanie wojny, bo zbyt agresywnie wkroczył w rosyjską strefę szczególnych interesów i Moskwa musiała zareagować. Przy okazji są podejmowane operacje dyskredytowania Ukrainy (np. zarzuca się jej zbrodnie wojenne, aktualne i przeszłe) przy jednoczesnym wybielaniu wizerunku samej Rosji.
O determinacji w tym kierunku świadczy niedawna próba wykorzystania wyjątkowo cennego narzędzia wywiadowczego – dobrze uplasowanego nielegała. Niejaki Siergiej Czerkasow, prawdopodobnie kadrowy pracownik rosyjskiego wywiadu wojskowego, przez lata żyjący jako brazylijski obywatel Victor Muller Ferreira i pod tą przykrywką żmudnie budujący sobie całkiem ciekawe CV (ze studiami w USA włącznie), podjął próbę przeniknięcia do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze. I to właśnie wtedy, gdy ten rozpoczynał śledztwo w sprawie rosyjskich zbrodni wojennych w Ukrainie. Można się łatwo domyślić, jakiego typu działania podjąłby „Ferreira” w tej instytucji. A swoją drogą, sam fakt ujawnienia jego wpadki i stosunkowo szczodry opis kulisów sprawy, jakim uraczył opinię publiczną holenderski kontrwywiad, może świadczyć, że ktoś na Zachodzie wreszcie poszedł po rozum do głowy i uznał, że pora zacząć naprawdę przekonywać obywateli, że rosyjscy szpiedzy i prowokacje to nie tylko domena filmów klasy B.

Niedźwiedź i smok

Im bardziej Rosja będzie przegrywać w klasycznej wojnie (a jej porażką jest również brak szybkiego i zdecydowanego przełomu), tym chętniej i bardziej intensywnie będzie wracać do tego, co umie najlepiej i co wcześniej przynosiło znakomite skutki. Będzie jej teraz trudniej, bo Zachód jest już o wiele bardziej wyczulony na przejawy „walki w cieniu”, ale nadal ma w ręku niezaprzeczalne atuty.
Na pierwszym miejscu można wymienić sam przedmiot spodziewanego ataku, czyli opinię publiczną w wielu krajach Zachodu (w Polsce częściowo też). Niewłaściwie wyedukowaną, bez zdolności krytycznej analizy serwowanego jej przekazu, a przez to podatną na nawet stosunkowo prymitywne manipulacje. Przy tym nastawioną konsumpcyjnie i niechętnie przyjmującą do wiadomości, że bezpieczeństwo kosztuje i że wroga takiego jak Rosja nie da się pokonać bez gotowości do przynajmniej przejściowego obniżenia swojego komfortu życia.
Ale znaczącą rolę w kalkulacjach szans na rosyjski sukces w nowej odsłonie wojny informacyjnej odgrywają Chiny. Nie ulega wątpliwości, że po cichu sekundują agresywnej polityce Moskwy, dopóki osłabia ona Zachód, zwłaszcza USA. Starają się jednak nie przekroczyć cienkiej linii, za którą także im groziłyby sankcje. Prowadzą przy tym własną bardzo intensywną ofensywę na tajnym froncie, choć jej charakter, cele i stosowane narzędzia różnią się znacząco od rosyjskich. Mają jednak równie wielki potencjał w tym zakresie, zaś hipotetyczna koordynacja z rosyjskim dawałaby efekt potężnej dźwigni.
W tym kontekście zastanawia ujawniona niedawno informacja o aresztowaniu przez FSB paru rosyjskich naukowców jakoby pracujących dla chińskiego wywiadu. Mało ważne, czy naprawdę wykradali technologiczne tajemnice na rzecz pekińskich mocodawców. Ważniejsze, że na politycznych deklaracjach o coraz głębszej współpracy strategicznej obu państw pojawił się niespodziewany cień.
Zgaduj-zgadula. Czy to element gry przynajmniej części rosyjskich służb o zachowanie resztek godności i operacyjnej suwerenności obolałego, wygłodzonego i obitego niedźwiedzia względem bogatego i aroganckiego chińskiego smoka? A może kontrolowany przeciek o aresztowaniu był celową dezinformacją mającą zamaskować zacieśnienie globalnej współpracy chińskiego i rosyjskiego imperium wywiadowczego?
Odpowiedź pierwsza jest o tyle prawdopodobna, że służby specjalne każdego państwa z największymi oporami otwierają się na zbyt daleko idącą współpracę sojuszniczą. Z naturalnych względów – zbyt wiele tam tajemnic, które lepiej i bezpieczniej jest „trzymać blisko przy orderach”. Odpowiedź druga natomiast oznaczałaby, że korzyści z zacieśniania kooperacji (zresztą ewidentne, bo służby chińskie i rosyjskie znakomicie uzupełniają wzajemne deficyty w sensie geograficznym i funkcjonalnym) przeważyły nad obawami. A głos polityków nad oporem profesjonalistów.
Ewentualne pogłębienie współpracy wywiadowczej Federacji Rosyjskiej i ChRL byłoby dla Zachodu bardzo złą wiadomością. Także dlatego, że minimalizowałoby nadzieje na bunt wewnątrz rosyjskich służb i ich potencjalne zaangażowanie w pucz obalający Putina i przesterowujący Rosję na kurs przynajmniej umiarkowanie prozachodni.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji