W Niemczech wszyscy widzą, że ich podejście do wojny w Ukrainie jest inne niż sojuszników, słyszą krytykę, lecz nadal nie ma ona większego wpływu na powściągliwą politykę urzędu kanclerskiego

Justyna Gotkowska koordynatorka programu bezpieczeństwa regionalnego w Ośrodku Studiów Wschodnich / Materiały prasowe
Z Justyną Gotkowską rozmawia Maciej Miłosz
W ubiegłą niedzielę kanclerz Olaf Scholz wygłosił kolejne przemówienie, w którym zapewniał o poparciu Niemiec dla Ukrainy. Ale kilka godzin wcześniej w Berlinie policja skonfiskowała ukraińskie flagi w pobliżu miejsc pamięci związanych z II wojną światową. Tak po ludzku się gubię: Niemcy wspierają w tej wojnie Ukrainę czy nie?
Wspierają, lecz z ograniczeniami. Decyzja miasta Berlin, którym rządzi SPD, Zieloni i postkomunistyczna Die Linke, że flagi - ukraińskie i rosyjskie - będą w miejscach pamięci 8 i 9 maja zabronione, jak w pigułce pokazuje polityczne oraz społeczne podziały. Znajdują one też odzwierciedlenie w polityce ostrożnego wsparcia Ukrainy prowadzonej przez kanclerza.
Skąd te podziały?
Niemiecka polityka od czasów zimnej wojny z jednej strony polega na silnym związaniu się z Zachodem, to Westbindung. Stąd członkostwo w NATO i udział w kolejnych odsłonach współpracy polityczno-gospodarczej w Europie, która doprowadziła do ustanowienia Unii Europejskiej. Ale z drugiej strony od lat 60. Berlin prowadzi Ostpolitik. To próba obniżenia napięcia między Zachodem a blokiem wschodnim i nawiązania gospodarczej współpracy z ZSRR, a później z Rosją, z dominującym wymiarem energetycznym.
Niemcy jako zwornik i pośrednik.
I teraz Scholz stara się te dwie tradycje połączyć. Chce być w głównym nurcie zachodniej polityki, dlatego Niemcy idą za silnym przywództwem USA i uznają, że agresja Rosji na Ukrainę jest nieakceptowalna, ponieważ jest to pogwałcenie prawa międzynarodowego i porządku europejskiego bezpieczeństwa. Ale też ta niemiecka polityka opierała się do niedawna na założeniu, że Rosja musi zostać włączona w porządek europejski, że nie można iść z mocarstwem atomowym na konfrontację. Zaś Berlin powinien grać rolę mediatora w relacjach z Moskwą. To są Niemcy będące częścią Zachodu i dbające o porządek międzynarodowy, ale też obawiające się, by konflikt nie wymknął się spod kontroli, by nie doszło do konfrontacji Zachodu z Rosją, ale też, żeby Rosja się nie rozpadła, bo konsekwencje tego - z niemieckiego punktu widzenia - mogą być nieprzewidywalne.
Niemcy są chyba jedynym społeczeństwem, gdzie tak mocno rozpatruje się scenariusze konfrontacji nuklearnej.
Za Odrą te obawy rzeczywiście dużo częściej wybrzmiewają niż w innych państwach. W niedzielnym przemówieniu Scholz podkreślał, że Niemcy robią wszystko, by konflikt nie rozszerzył się na Zachód i by Niemcy nie stały się jego stroną. „German Angst”, to typowo niemieckie wahanie, przejawia się właśnie przywiązaniem do status quo i awersją do ryzyka. Na to nakłada się jeszcze uznawanie Kijowa za rosyjską strefę wpływów, Niemcy nie widzą Ukrainy jako kraju aspirującego do bycia częścią Zachodu. Ten zakaz rozwijania flag w niektórych miejscach Berlina pokazuje też, że część SPD, która rządzi stolicą, traktuje tę wojnę jako coś odległego, obserwuje te zmagania jakby Rosja i Ukraina były równorzędnymi stronami konfliktu, mniej koncentrując się na tym, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Myślę, że to kolejny polityczny błąd ze strony socjaldemokratów, którzy nie do końca są świadomi, jak te decyzje wpływają na wizerunek nie tylko miasta Berlina, ale całych Niemiec.
Ta kalkulacja, że Niemcy mogą być zwornikiem i mediatorem, jest oparta na przesłankach historycznych i politycznych czy merkantylnych i założeniu, że Niemcom potrzebny jest tani gaz z Rosji?
Ta polityka jest przede wszystkim związana z obawami, że Zachód nie powinien doprowadzić Rosji do upadku, bo wtedy mogłaby użyć broni masowego rażenia. I tą przesłanką mocno kieruje się Scholz. Kwestie merkantylne są na pewno przedstawiane kanclerzowi przez koła gospodarcze i urząd kanclerski bierze je pod uwagę, ale nie są one głównym motywem działania niemieckiego rządu. W polityce energetycznej Niemcy robią w tej chwili odwrót od rosyjskich nośników energii i zwracają się jeszcze bardziej w stronę odnawialnych źródeł energii. Za to odpowiadają Zieloni. I tak długo, jak będą w rządzie, ten proces będzie trwał. Z pewnością duże firmy niemieckie myślą o tym, jak ewentualnie wrócić na rynek rosyjski i będą za tym lobbować, ale to pomniejszy czynnik wpływający na rząd. Część kół gospodarczych widzi jednak strukturalne zmiany i będzie się do nich stopniowo dostosowywać. Czy Niemcy w dłuższej perspektywie za kilka lat wrócą do importu rosyjskiej ropy i gazu - niewykluczone, ale na pewno nie będą chcieli się od Rosji energetycznie uzależnić tak bardzo jak w ostatnich latach.
Kanclerz Scholz nie chce doprowadzić do całkowitej przegranej Rosji, ale to stoi w sprzeczności ze słowami prezydenta Joego Bidena, który mówi, że Stany zrobią bardzo wiele, by Rosja tę wojnę przegrała. I właśnie przeznaczają 30 mld dol. pomocy w ramach Aktu Lend & Lease. Postawa Berlina stoi też w sprzeczności z polityką Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które Ukrainie dostarczają olbrzymiej pomocy. Niemcy nie mają poczucia, że tracą reputację i być może zyski ekonomiczne w przyszłości?
Waszyngton staje się coraz bardziej stanowczy wobec Kremla: Rosja wojskowo i gospodarczo powinna ponieść dotkliwą porażkę, a reżim Putina winien się załamać. To cel strategiczny również naszego regionu. Ale ta perspektywa z punktu widzenia Niemiec wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. Tu się różnimy. Niemcy wydają się uważać, że po wojnie Zachód będzie musiał napięte relacje z Rosją uregulować. Berlin widziałby siebie, pewnie razem z Paryżem, jako tych, którzy o układaniu takich relacji będą z Moskwą rozmawiać. Przy czym warto dodać, że mówiąc „Niemcy” rozmawiamy przede wszystkim o linii socjaldemokratów, którą reprezentuje Scholz. Zieloni i liberałowie mają inne zapatrywania na Rosję i na to, jak wspierać Ukrainę, ale to kanclerz ustala politykę rządu. A to, jak ustala, jest zadziwiające, bo w Niemczech wszyscy widzą, że pociąg im odjeżdża, że ich podejście jest inne niż sojuszników, słyszą krytykę, ale nadal nie ma ona większego wpływu na powściągliwą politykę urzędu kanclerskiego.
Dlaczego?
Scholz kieruje się zarysowanymi wcześniej względami strategicznymi, lecz one wiążą się także z tym, jak duża część SPD patrzy na wojnę. W partii jest frakcja pacyfistyczna, która opowiada się za szybkim zakończeniem konfliktu i z tego względu nie godzi się na dostarczanie Ukrainie ciężkiego sprzętu wojskowego. Ale mamy też w SPD grono polityków od lat działających na rzecz zwiększania powiązań z Moskwą, z wizją Rosji jako mocarstwa regionalnego, sąsiada UE, z którym trzeba współpracować. Trudno zmienić szybko pewne wzorce myślenia. Kanclerz liczy się też z nastawieniem społecznym w Niemczech. Zbyt stanowczy kurs wobec Kremla mógłby wywołać protesty i spadek poparcia, zwłaszcza wśród twardego elektoratu SPD. Ale jednocześnie niemiecka opinia publiczna nie uznaje, że kręcący w kwestii wsparcia dla Ukrainy Scholz sprawdza się w roli przywódcy. W niedzielnych wyborach w Szlezwiku-Holsztynie SPD straciła 11 pkt proc. poparcia. Głównym powodem tych spadków nie była postawa kanclerza wobec wojny, ale ona też się do tego złego wyniku wyborczego przyczyniła. Zobaczymy, co pokażą wybory w najludniejszym niemieckim landzie - Nadrenii Północnej-Westfalii - które odbędą się 15 maja.
Zieloni, którzy najbardziej popierają Ukrainę, zyskują na tym. Ich liderzy Robert Habeck i Annalena Baerbock są na szczycie politycznych rankingów popularności.
Zieloni zawsze byli krytyczni wobec Rosji, zawsze opowiadali się za wspieraniem praw człowieka i społeczeństwa obywatelskiego w Europie Wschodniej. Byli też przeciwko gazociągowi Nord Stream 2. Byli sceptyczni wobec dostaw broni dla Ukrainy, wobec militaryzacji i większych wydatków na obronność w Niemczech, ale brutalność tej wojny sprawiła, iż uznali, że trzeba się sprzeciwić agresorowi i trzeba wspierać Ukrainę również wojskowo, a nie tylko politycznie. I zgadza się z tym prawie cała partia. A część wyborców socjaldemokratów jest radykalnie pacyfistyczna i uważa, że poprzez dostawy broni Niemcy przyczyniają się do przedłużania wojny, której konsekwencją są dziesiątki tysięcy ofiar. Hasło „nigdy więcej wojny” jest dosłownie przyjmowane przez bardziej lewicowy elektorat. Rosja na pewno stara się grać na takich nastrojach poprzez kampanie wpływu i dezinformację, choć twardych dowodów na to nie ma. Jednak ruch antyszczepionkowy, Querdenker, podejrzewany o przynajmniej częściowe wsparcie z Rosji w trakcie pandemii, teraz propaguje hasła jak najszybszego zakończenia wojny, ale już nie wycofania się rosyjskiej armii z terytorium Ukrainy.
Zgodnie z tą narracją Ukraina powinna się poddać i powiedzieć: „Kochani Rosjanie, to teraz weźcie sobie Donbas i południe naszego kraju. A jak ładnie poprosicie to dorzucimy wam jeszcze Odessę”.
Nikt tego otwarcie nie powie, ale to jest konsekwencją takiego myślenia. Ale tak nie myślą wszyscy. Rozbieżności widać w otwartych listach opublikowanych w ubiegłym tygodniu. W jednym kilkudziesięciu intelektualistów i artystów zaapelowało o natychmiastowe zawieszenie broni i zakończenie niemieckich dostaw uzbrojenia na Ukrainę, ostrzegając przed wybuchem III wojny światowej. W drugim - zainicjowanym przez byłego szefa fundacji politycznej Zielonych Ralfa Füchsa - jego sygnatariusze postulują, by Niemcy zwiększyli wsparcie dla Kijowa na każdym poziomie, również poprzez dostawy ciężkiego sprzętu wojskowego. W Niemczech ta dyskusja jest gorąca i trwa od początku wojny. Są tacy, którzy chcą bardziej radykalnych działań, są też przeciwnicy, a Scholz lawiruje między tymi dwoma obozami. Rząd dostarcza pomoc wojskową i to nawet w większych ilościach, niż mu się przypisuje, ale w przypadku ciężkiego sprzętu wojskowego robi to tak opieszale i w tak małych ilościach, by nie zrazić tych pacyfistycznych wyborców.
Patrząc na politykę pomocy Ukrainie, to po jednej stronie mamy Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Polskę, po drugiej właśnie Francję i Niemcy z dziwnymi telefonami Macrona do Putina i hamletyzowaniem Scholza. Myśli pani, że po wojnie to znów Paryż i Berlin będą odpowiedzialne za kolejne rozmowy pokojowe, czy to jednak Anglosasi i wschodnia flanka będą mieli więcej do powiedzenia?
Zarówno Niemcy, jak i Francja mają nadzieję na powrót do sytuacji sprzed wojny, do tego, by to te dwa państwa układały relacje Europy z Rosją i Ukrainą oraz Rosji z Ukrainą. Ale nie sądzę, by to było możliwe. Przynajmniej do końca trwania administracji Bidena, która politycznie i dyplomatycznie przejęła pałeczkę w Europie i kształtuje zachodnie podejście. Obecnie faktycznie widać przywództwo USA z silnie wspierającą je Wielką Brytanią i z aktywnym udziałem wschodniej flanki NATO, w szczególności Polski. Na przeszkodzie tego powrotu stoją również ogromne straty wizerunkowe, które poniosły Niemcy i samo nastawienie Ukrainy wobec Berlina. Ukraińcy uświadomili sobie, że z ich punktu widzenia Niemcy i Francja nie są w tym konflikcie najlepszymi mediatorami, że to nie są kraje, które powinny kształtować zachodnią politykę wobec Rosji czy Ukrainy. Ale z Niemcami będą tak czy owak współpracować, bo to jest kraj o największych możliwościach gospodarczych i finansowych w Europie.
Co na tym może zyskać Polska? Choć specjalnie nie afiszujemy się z dostawami broni, to jesteśmy w czołówce pomocy. Pomagamy militarnie, politycznie i humanitarnie na skalę niespotykaną. To zmieni naszą pozycję międzynarodową?
To już ją zmienia. Polska od lat przekonywała, że trzeba uniezależniać się energetycznie od Rosji, wzmacniać wschodnią flankę Sojuszu i wspierać Ukrainę w jej dążeniach zbliżenia się do Zachodu. To ta polityka okazała się słuszna - i to ważny argument w międzynarodowych debatach. Dodatkowo aktywne działania Polski zmieniły sposób postrzegania nas w Europie Zachodniej. Nie tylko wśród elit politycznych, ale również wśród zwykłych ludzi. Przyjęcie tak dużej liczby uchodźców oraz silne wsparcie wojskowe i humanitarne dla Ukrainy to kapitał, na którym obecnie możemy bazować. I musimy to wykorzystać w jak największym stopniu, gdy dojdzie do rzeczywistych rozmów o zakończeniu wojny. Wtedy musimy się postarać, by odgrywać dużą rolę obok USA i Wielkiej Brytanii. Zmieniła się również sytuacja w Europie. Dotychczasowa polityka Niemiec zbankrutowała w wielu obszarach: w kwestii relacji z Rosją, z Ukrainą, w obszarze energetyki czy w polityce bezpieczeństwa. Niemcy mają tego świadomość, pojawiają się głosy do rozliczenia działań z ostatnich lat, które uzależniły ich kraj w obszarze energetyki tak mocno od rosyjskich surowców. Tu jest konsensus, by od tego uzależnienia odchodzić jak najszybciej. W obronności są zapowiedzi przeznaczenia dodatkowych 100 mld euro na Bundeswehrę i wydawania 2 proc. PKB na obronność. Ale jeśli chodzi o postrzeganie statusu Rosji i Ukrainy w Europie, niewiele się zmieniło dla SPD, choć w innych niemieckich partiach słychać odmienne głosy.
Jesteśmy więc na etapie, że Niemcy posypują głowę popiołem, my możemy kwaśno stwierdzić, że „mieliśmy rację”, ale co dalej? Co konkretnie powinien robić polski rząd, by nie zmarnować swoich pięciu minut?
Polska może stać się jednym z gwarantów bezpieczeństwa Ukrainy. Szczegóły, jak ono mogłoby wyglądać, są teraz dyskutowane. To jest na wczesnym etapie, ale możemy tu grać rolę. Możemy także grać dużą rolę w odbudowie Ukrainy. Z kolei w Unii Europejskiej powinniśmy walczyć o to, by na tę odbudowę przeznaczone były unijne środki i by Ukrainie została wyznaczona jasna ścieżka do członkostwa we Wspólnocie. Z kolei w NATO Polska jako największe państwo frontowe zyska poprzez wzrost liczebności sił amerykańskich i sojuszniczych stacjonujących na naszym terytorium. Dalej będziemy głównym hubem wojskowym wschodniej flanki oraz dalej będziemy grać ważną rolę w przekazywaniu pomocy humanitarnej i wojskowej dla Ukrainy. Myślę, że nasza pozycja będzie rosła.
A jak możemy te nasze pięć minut wykorzystać w samych Niemczech? Czy jesteśmy w stanie przebić się z przekazem, że w wypadku Rosji mieliśmy rację i dlatego warto nas uważniej słuchać?
Niemcy posypują głowy popiołem, ale trudno im uznać, że postrzegana przez lata „rusofobiczna” wschodnia flanka, w tym Polska, miała rację w kwestii polityki wobec Rosji, Ukrainy, bezpieczeństwa czy w kwestiach energetycznych. Ciężko im się z tym pogodzić. Szczególnie tym osobom z chadecji i socjaldemokracji, które w ostatnich latach kształtowały niemiecką politykę. Ale widać też w Niemczech obóz grający na zmianę. To ludzie związani ze środowiskiem polityki bezpieczeństwa, a także Zieloni i liberałowie, którzy szukają głosów z zewnątrz mogących zaistnieć w niemieckiej debacie publicznej. Są również ludzie spoza tych środowisk, którzy rozumieją, że w Europie nastąpiła zmiana, do której Niemcy muszą się dostosować. Chodzi więc o prezentowanie w niemieckiej debacie opinii, które nie tylko będą krytyczne, ale również konstruktywne. W tym sensie, że pokażą, w którym kierunku powinna iść tamtejsza polityka zagraniczna i bezpieczeństwa. I tutaj otwiera się dla nas pole na większy wpływ na niemiecki dyskurs, mamy szansę wzmocnić głosy postulujące zmianę, tych, którzy chcą innej polityki niż kanclerz Scholz.
Poprzedni ambasador Polski w Niemczech miał fatalne opinie, nowego od tygodni nie mamy. Wkrótce swoją placówkę w Berlinie ma otworzyć Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, ale na razie najbardziej widoczny w tej próbie wpływania na Niemców jest Instytut Pileckiego.
Ważne, by nowy ambasador szybko pojawił się w Berlinie. Faktycznie, prężnie działa Instytut Pileckiego, który w ostatnich tygodniach zaczął współpracować z ukraińskimi organizacjami pozarządowymi działającymi w Niemczech, by wspierać ukraińską narrację i wspomaga kampanie, które mają zwiększyć niemieckie zaangażowanie wojskowe. Ale ta piłka jest również po stronie ekspertów i publicystów, którzy powinni starać się brać udział w tych debatach. Bo teraz polski głos jest za Odrą chętniej słuchany niż wcześniej. ©℗