W ciągu całego 2019 r. wojska syryjskie przy wsparciu Moskwy zbombardowały w kraju 56 ośrodków zdrowia i szpitali. W Ukrainie przez dwa miesiące siły rosyjskie zaatakowały 100 takich placówek

Z Wojciechem Wilkiem rozmawia Mateusz Roszak
Rosjanie ostrzeliwują w Ukrainie konwoje humanitarne, atakują ludność cywilną - jak w tej sytuacji dotrzeć z pomocą humanitarną?
Możemy podzielić Ukrainę na trzy strefy. Pierwsza to obszary kontrolowane przez rząd ukraiński, mniej więcej 30 km od linii frontu. Tam dociera pomoc humanitarna, konwoje z jedzeniem. Oczywiście wiele miast jest nadal ostrzeliwanych, a na wyzwolonych terenach jest ogromna liczba min pułapek. Mimo to mieszkańcy próbują wrócić do w miarę normalnego życia. Drugi obszar to regiony przylegające do linii frontu, w zasięgu rosyjskiego ognia artyleryjskiego. Cywile ukrywają się tam w piwnicach i próbują się stamtąd wydostać. Jako PCPM prowadzimy punkt przerzutowy dla uchodźców około 250 km od Charkowa. Przewinęło się przez niego około 5 tys. osób. Ponad 500 z nich wywieźliśmy autobusami do Polski - to ludzie, którzy nie mają rodzin w zachodniej Ukrainie. Do samego Charkowa nie możemy przyjechać autobusem, bo nad miastem krążą drony. W miejscu, gdzie pojawiłby się taki autobus, za chwilę spadłyby pociski artyleryjskie. Dlatego operację wyładunku pomocy humanitarnej i ewakuacji cywilów trzeba zakończyć w kilka minut. Trzeci obszar to regiony kontrolowane przez Rosjan, do których organizacje niosące pomoc humanitarną nie mają dostępu - zwłaszcza polskie. I nie mówię tego czysto teoretycznie.
Co ma pan na myśli?
PCPM pracuje w Ukrainie od 2014 r. Zostaliśmy wtedy poproszeni przez jedną z agend ONZ, żeby nieść pomoc humanitarną w tzw. Ługańskiej Republice Ludowej. Zrejestrowaliśmy tam swoją działalność, ale po kilku dniach władze cofnęły zgodę i kazały nam się wynosić. Tymczasem czeskiej organizacji, która rejestrowała się razem z nami w ŁNR, pozwolono pozostać po tamtej stronie frontu. To dlatego, że Czesi byli wówczas postrzegani jako bardziej prorosyjscy. Osobną sprawą jest to, że nikt świadomy zagrożenia nie pojedzie teraz na obszary kontrolowane przez siły rosyjskie. Nie znam żadnej organizacji, która by tam obecnie działała. Wszystkie wycofały swoich pracowników.
Jest szansa na to, że Rosjanie będą respektować korytarze humanitarne?
Korytarze humanitarne są regularnie ostrzeliwane przez Rosjan. Gwarancje bezpiecznego wyjazdu z miasta czy dotarcia tam z pomocą nie są warte nawet papieru, na którym są zapisane. Pewne gwarancje bezpieczeństwa daje tylko obecność ONZ, która niedawno wspierała ewakuację cywilów z Mariupola. Czasami - w precyzyjnie określonych godzinach - jest możliwość dotarcia do ludzi. Kiedy ostrzał jest mniej intensywny - np. w porach posiłków żołnierzy rosyjskich - można z nieco mniejszym ryzykiem dojechać do potrzebujących i szybko dostarczyć im pomoc. Tego typu metody opracowaliśmy, gdy realizowaliśmy projekty pomocowe w Donbasie w latach 2014-2016. Wtedy uzgadnialiśmy nawet miejscowe zawieszenia ognia, aby dostarczyć pomoc do ludzi żyjących w piwnicach pomiędzy dwiema liniami okopów. Obecnie większość organizacji pomaga na obszarach oddalonych od linii frontu. Wojna zmusiła do ucieczki z domów 11 mln mieszkańców, czyli jedną czwartą populacji kraju, z czego tylko 4 mln osób uciekło za granicę. Większość ludzi, którzy zostali, przedostaje się do zachodniej Ukrainy, szuka schronienia w Karpatach czy okolicach Lwowa, gdzie pracuje wiele organizacji. My, bazując na wcześniejszych doświadczeniach, pomagamy nieco bliżej linii frontu, m.in. w miastach na linii Dniepru, takich jak Dniepr, Zaporoże czy Krzemieńczuk.
Pracował pan w wielu rejonach objętych konfliktem zbrojnym. Czy w jakimkolwiek innym miejscu spotkał się pan z tak rażącym brakiem poszanowania prawa międzynarodowego przez armię agresora, jeśli chodzi o traktowanie ludności cywilnej?
Z taką samą sytuacją, choć na mniejszą skalę, spotkaliśmy się w Syrii. PCPM pracuje na granicy syryjsko-libańskiej od połowy 2012 r. i przez te 10 lat usłyszeliśmy od uchodźców wiele przerażających historii. W latach 2019-2020 uczestniczyłem w koordynacji pomocy humanitarnej w północnej Syrii z ramienia ONZ i brałem udział w negocjacjach z Rosjanami na temat zawieszenia broni i korytarzy humanitarnych. Widziałem wtedy, jak działają siły syryjskie przy wsparciu Moskwy, i tę samą taktykę widzimy teraz podczas agresji na Ukrainę. Oczywiście ostrzały cywilów dziś są znacznie bardziej intensywne i brutalne. W Syrii miasta popadały w ruinę w wyniku wieloletnich ostrzałów. W ciągu całego 2019 r. wojska syryjskie i rosyjskie zbombardowały 56 ośrodków zdrowia i szpitali. Natomiast w Ukrainie przez dwa miesiące siły rosyjskie zaatakowały 100 takich placówek. Skala ognia skierowanego przeciwko ludności cywilnej jest tam nieprawdopodobna. Pamiętam, jak w 2016 r. wyremontowaliśmy 10 szkół w okolicy miasta Izium, w której toczą się obecnie walki. Przynajmniej pięć z nich zostało całkowicie zniszczonych, zaś samo miasto przypomina Warszawę po II wojnie światowej - zostało totalnie zniszczone w kilka tygodni.
ikona lupy />
Wojciech Wilk prezes Fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Wcześniej przez wiele lat pracował w ONZ. Tworzył strategie i koordynował pomoc humanitarną dla takich krajów jak Południowy Sudan, Jemen, Syria, Irak / Materiały prasowe
Czy trzeba więc zakładać, że cywile w każdym momencie mogą być takim samym celem dla Rosjan jak obiekty strategiczne, militarne? W jaki sposób cywilów mogą chronić organizacje humanitarne?
Wśród polityków, a także różnych obserwatorów istnieje obecnie tendencja, żeby na organizacje świadczące pomoc humanitarną przerzucać dodatkową odpowiedzialność, np. za ochronę ludności cywilnej czy zapewnienie poszanowania praw człowieka. My jako organizacje humanitarne zajmujemy się dostarczaniem pomocy ratującej życie. Naszym zadaniem jest sprawić, by ludzie nie umierali z jej braku, wspieramy też ewakuację mieszkańców na obszary mniej zagrożone. Nie dysponujemy bronią, czołgami czy transporterami opancerzonymi. Poruszamy się zwykłymi samochodami, co najwyżej mamy na sobie kamizelki kuloodporne. Nie nakładajmy na organizacje pozarządowe niosące pomoc humanitarną zadań, które powinny wypełniać siły pokojowe ONZ czy organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka, które w sytuacji wojny w Ukrainie są praktycznie zupełnie nieobecne. Nie są one po to, aby wykonywać pracę żołnierzy, dyplomatów czy specjalistów od ścigania zbrodni przeciwko ludzkości. I tak ponosimy już ogromne ryzyko, działając w Ukrainie. Nie mamy gwarancji bezpieczeństwa ze strony sił rosyjskich i dlatego dostarczanie pomocy w strefie przy linii frontu jest bardzo ograniczone. Oczywiście naszym celem jest ratowanie ludzi, ale nie za cenę życia i zdrowia naszych współpracowników.
Jak w tej sytuacji wygląda realizacja projektów pomocowych w innych częściach świata? Czy wojna w Ukrainie spowodowała jej ograniczenie?
Pomoc humanitarna jest finansowana przede wszystkim przez kraje Unii Europejskiej i USA. Chiny, Indie czy inne państwa o znaczącej pozycji gospodarczej prawie w ogóle się do niej nie dokładają. Jest więc dość naturalne, że pomoc humanitarna jest teraz przekierowana tam, gdzie UE i Stany Zjednoczone mają największy interes polityczny, czyli do Ukrainy. Oczywiście tracą na tym regiony, gdzie interesy Zachodu nie są tak istotne. Jest to bardzo zauważalne w wielu miejscach w Afryce, np. w Południowym Sudanie czy Etiopii. Uważam, że w finansowaniu pomocy dla wielu regionów ogarniętych kryzysem humanitarnym powinny uczestniczyć Chiny, Indie oraz inne pozaeuropejskie kraje należące do największych gospodarek na świecie. Obecna sytuacja to także dobry pretekst, by przemyśleć skuteczność dotychczasowych form wsparcia w poszczególnych miejscach. W Sudanie Południowym pomoc żywnościowa dla głodującej ludności jest dostarczana od 1986 r. i od tamtego czasu wygląda ona podobnie. Pytanie, czy nadal powinniśmy pomagać w ten sam sposób - czy jest to efektywne, skoro potrzeby Sudańczyków się nie zmieniają. Osobną kwestią jest zaburzenie łańcuchów dostaw pomocy, zarówno produktów przemysłowych z Chin, jak i zboża z Rosji i Ukrainy.
Co to oznacza?
W opinii publicznej pokutuje przeświadczenie, że pomoc humanitarna powinna mieć formę rzeczową - że jest to jakaś paczka z jedzeniem, ubraniami, artykułami higienicznymi czy kosmetycznymi. Natomiast dla organizacji humanitarnych priorytetem jest zweryfikowanie potrzeb i dostosowanie do formy pomocy. Proszę sobie wyobrazić, że dostawałby pan przez trzy miesiące czy rok paczkę z tym samym makaronem, kaszą, cukrem czy konserwą. Po kilku tygodniach nie byłby pan w stanie nawet patrzeć na te artykuły. Mieszkańcy Ukrainy czy innego kraju świata, który wymaga obecnie wsparcia, mają potrzeby zbliżone do naszych, mieszkańców bezpiecznych części świata. Jest bardzo ważne, żeby tym ludziom dać przynajmniej namiastkę normalności, stabilności i godności. Dlatego, o ile jest to możliwe, należy pozwolić im samym decydować, jakiego rodzaju pomoc będą otrzymywać. W Libanie, a teraz też w Polsce, PCPM realizuje programy pomocy humanitarnej dla uchodźców, w których uciekinierzy zamiast paczki z żywnością otrzymują kartę do bankomatu. Mogą nią normalnie zapłacić w sklepie za zakupy czy za czynsz. Korzystają z takiego wsparcia od trzech do sześciu miesięcy. Zapomogi finansowe są także dobrym rozwiązaniem w Ukrainie, gdzie pomimo wojny działają płatności bezgotówkowe. Wszędzie, gdzie nie ma bezpośredniego zagrożenia, staramy się pomagać w taki właśnie sposób. To nie są duże kwoty w przeliczeniu na odbiorcę, ale trzeba pamiętać, że dostarczenie pomocy rzeczowej o takiej samej wartości co wsparcie finansowe, generuje dodatkowe koszty związane z logistyką - te stanowią przynajmniej połowę wartości paczki. Przekazanie jakiejś rodzinie zapomogi na drugi, trzeci czy szósty miesiąc jest nie tylko dużo szybsze i wielokrotnie tańsze niż dostarczanie im pomocy rzeczowej, lecz także znacznie efektywniejsze - odbiorcy mogą sami zadecydować, na co przeznaczą tę kwotę.
Niemal od początku wojny pojawiają się głosy, że kryzys humanitarny w Ukrainie rozleje się na inne regiony świata z powodu rosnących cen żywności i utrudnień w transporcie. Zagrożona będzie szczególnie Afryka Północna, która kupuje tam największą ilość zboża. Czy dostrzegacie już te problemy?
Rzeczywiście, np. Egipt, liczący ponad 110 mln mieszkańców, importuje 80 proc. żywności z zagranicy, w tym pszenicę z Rosji i Ukrainy. W krótkiej perspektywie wojna nie ma wpływu na łańcuchy dostaw, gdyż produkcja rolna nie została tam na razie poważnie zaburzona. Na szczęście tylko niewielka część terytorium Ukrainy jest obecnie opanowana przez wojska agresora, a zatem na pozostałych obszarach jest możliwość zasiewów. Według ostatnich szacunków ukraiński eksport zboża zmniejszy się o 25 proc. i miejmy nadzieję, że te liczby nie będą wyższe. Będzie to oczywiście zależało od możliwości transportu przez port w Odessie. Jeśli miasto będzie pod kontrolą władz w Kijowie, to wpływ wojny na światowe rynki żywności będzie ograniczony, choć widoczny. Jeśli natomiast Ukraina zostałaby odcięta od tej drogi eksportu, kraje takie jak Egipt, Syria, a szczególnie Erytrea i Somalia, które do tej pory importowały stamtąd prawie całą swoją pszenicę, będą miały ogromne problemy. W przypadku większości państw afrykańskich istnieje możliwość zastąpienia pszenicy innymi zbożami czy sorgo. Natomiast kuchnia arabska, czyli północ Afryki, na niej bazuje. Nie da się tam po prostu zacząć robić chleba z kukurydzy. ©℗